Page 271 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Annette Libeskind Berkovits „Życie pełne barw. Jak Nachman Libeskind przeżył nazistów, gułagi i komunistów"
P. 271

a okresy remisji stawały się coraz krótsze. Ile czasu jeszcze upłynie,
            zanim w ogóle zanikną? Obiecałam jednak, że ich odwiedzę i zdecydo-
            wanie miałam zamiar to zrobić. Teraz musiałam tylko zebrać siły, aby
            stawić czoło temu wilgotnemu miejscu, gdzie demony przebierały się
            za palmy.

                                           * * *

                    Piękna słoneczna pogoda była rzadkością w ponurej Łodzi. W ów
                 poniedziałkowy poranek 1984 roku natchnęła mnie nieco bardziej
                 pozytywnie. Instynktownie wiedziałam, że bez słońca nasza druga
                 wyprawa na cmentarz byłaby skazana na niepowodzenie. Modliłam
                 się w duchu, mając nadzieję, że ten dzień zakończy się sukcesem.
                 Ojciec byłby zdruzgotany, gdyby nie odnalazł grobów przed powrotem
                 do Nowego Jorku. Miał już siedemdziesiąt pięć lat i nie wiedziałam,
                 czy kiedykolwiek jeszcze tu przyjedzie. Mówiąc ściślej, byłam pewna,
                 że tak się nie stanie.
                    Tata pamiętał sprzed lat, gdzie mieści się biuro gminy żydow-
                 skiej. Jeżeli księgi pochówków nadal istniały, być może pomogłyby
                 nam w ustaleniu dokładnej lokalizacji grobów. Było to karkołomne
                 przedsięwzięcie, ale przyjechaliśmy przecież z tak daleka. Około
                 południa zjawiliśmy się w lokalu przy ulicy Zachodniej 78.
                    – To nie może być tutaj – powiedziałam do ojca. Brudne ściany
                 z łuszczącą się farbą i zaniedbane podwórko przesycone smrodem
                 topiącej się smoły raczej nie świadczyły o tym, że znaleźliśmy się
                 w centrum żydowskiego życia.
                    – Tak, to tutaj – odrzekł.
                    Ostrożnie weszliśmy do przedsionka po prawej stronie mrocznego
                 wejścia, aby szukać dalej. W środku po popękanym chodniku pły-
                 nęła strużka brązowawego płynu. Z cienia wynurzył się jakiś stary
                 człowiek. Kiedy podszedł bliżej, dostrzegliśmy, że ma jedną nogę
                 i porusza się o kulach. Spojrzał prosto na mój aparat fotograficzny,
                 stanowiący nieomylny sygnał, że jesteśmy cudzoziemcami, po czym
                 nagle zwrócił się do ojca w jidysz:
                    – Przyjechaliście z daleka, prawda? Dużo tu nie zostało. Da pan
                 parę złotych staremu Żydowi?
                    Odruchowo sięgnęłam do torebki i wcisnęłam mu banknot w dłoń.
                 Wymamrotał podziękowania, wskazał nam drogę do biura znajdu-
                 jącego się na piętrze i pokuśtykał dalej.
                    Weszliśmy na mroczną, zawilgoconą klatkę schodową. W drodze
                 na pierwsze piętro towarzyszyły nam zniszczone stopnie i wszech-
                 ogarniający odór stęchłej kapusty. Przeszliśmy wąskim, ciemnym


                                                                         271
   266   267   268   269   270   271   272   273   274   275   276