Page 267 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Annette Libeskind Berkovits „Życie pełne barw. Jak Nachman Libeskind przeżył nazistów, gułagi i komunistów"
P. 267
w ich oczach za każdym razem, kiedy patrzyli na wnuki i kiedy później
opowiadali im o utraconych krewnych.
Rozpoczęłam swoje życie zawodowe jako pracownik naukowy w szpi-
talu onkologicznym Sloan Kettering Cancer Center w Nowym Jorku, lecz
po urodzeniu dzieci, kiedy wyrosły już z okresu noworodkowego, nie
mogłam się doczekać powrotu do pracy. Brakowało mi towarzystwa,
a druga pensja bardzo by nam pomogła. Podjęłam studia magisterskie
w zakresie zarządzania edukacją i w końcu przyjęłam ofertę pracy
w Bronx Zoo. W odróżnieniu od poprzedniej – tutaj wszystko toczyło się
wokół życia i odradzania się. Każdy dzień przynosił emocje związane
z obserwowaniem egzotycznych zwierząt i opracowywaniem programów
edukacyjnych na rzecz ich przetrwania. David i dzieci nigdy nie mieli
dość opowieści o moich codziennych doświadczeniach w zoo. Była to
praca, którą zdecydowanie chciałam przynosić do domu.
Byłam zadowolona, że moi rodzice odgrywali tak ważną rolę w okresie
dorastania moich dzieci. Sama nigdy nie zaznałam ciepła miłości dziad-
ków i tęskniłam za nią jeszcze bardziej, patrząc na rodziców zajmujących
się moimi dziećmi. Do połowy lat siedemdziesiątych mieszkaliśmy na
Bronksie, kilka przecznic od rodziców, mogliśmy więc spędzać z nimi
większość piątkowych wieczorów i wszystkie święta. Nasza rodzina była
mała, lecz nadrabialiśmy to bliskością. Najbardziej ceniłam sobie wpływ
moich rodziców na dzieci. Tata nie posiadał zbyt wielu przedmiotów,
które mogłyby zainteresować wnuki, kiedy były jeszcze małe – wędki,
narzędzi stolarskich, kolekcji znaczków, kart z zawodnikami drużyn
baseballowych ani innych rzeczy kolekcjonowanych przez niektórych
ludzi. Kiedy były w szkole podstawowej, ojciec już marzył o keyboardzie,
ale zaczął na nim grać dopiero wówczas, kiedy dzieci dorosły i wyprowa-
dziły się z domu. Posiadał jednak pewną szczególną rzecz, którą dzieci
badały jak świętą relikwię, ze wzrokiem pełnym zdumienia i zachwytu.
Któregoś dnia, kiedy ojciec opróżnił swoją znoszoną aktówkę w poszuki-
waniu czegoś, co włożył do środka, wypadł z niej brązowy, pognieciony
kawałek papieru. Schyliłam się, żeby go podnieść.
– Ostrożnie, nie wyrzucaj tego – powiedział z niepokojem tata, kiedy
podniosłam papier dwoma palcami.
– Co to jest, tato? – spytałam, gapiąc się na jedwabisty w dotyku
papier. Był tak pognieciony, że miliony zmarszczek tworzyły na jego
powierzchni coś w rodzaju tajemniczej mapy.
267