Page 275 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Annette Libeskind Berkovits „Życie pełne barw. Jak Nachman Libeskind przeżył nazistów, gułagi i komunistów"
P. 275

kwotę. Kaczmarek prawdopodobnie o tym wiedział, gdyż szybko
                 wymienił sporą sumę. Natychmiast przyjęłam ofertę, zapłaciłam
                 mu kaucję i poprosiłam o przysłanie zdjęć odnowionych macew po
                 zakończeniu prac wiosną następnego roku.
                    Pojechaliśmy do hotelu zadowoleni, że nasza podróż nie poszła na
                 marne, choć czułam ból, zostawiając dziadków w otoczeniu obcych
                 ludzi i gęgania gęsi. Było to dziwne. Przed podróżą zazwyczaj nie myśla-
                 łam o dziadkach. Zapalałam oczywiście świece w ich jorcajt, rocznicę
                 śmierci, lecz nie stanowili obiektu mojej stałej troski. Teraz wiedziałam,
                 że będę myśleć o ich nagrobkach i martwić się ich stanem.


                                           * * *

               W lutym 1974 roku wsiadłam do samolotu do Miami pełna niepokoju,
            z listem ojca zawierającym wymyślne reprodukcje neonów wciśniętym
            do torebki. Byłam wdzięczna, że podczas lotu obyło się bez turbulencji,
            wylądowaliśmy na czas, a moja walizka wyjechała jako pierwsza na
            taśmie bagażowej. Same dobre znaki – myślałam. Wyszłam z terminalu
            i natychmiast ogarnęło mnie łagodne ciepło. Przy krawężniku zatrzy-
            mała się taksówka i kierowca dał mi znak, żebym wsiadła. Załadował
            moją walizkę do bagażnika i szarmanckim gestem odebrał ode mnie
            płaszcz. „Nie będzie go tu pani potrzebować. Wystarczy kostium kąpie-
            lowy” – powiedział. Czy ja wzięłam kostium? – szukałam w pamięci.
            Nie byłam pewna. Spodziewałam się, że będę raczej spędzać czas na
            wizytach lekarskich.
               Taksówka popędziła autostradą aż do Julia Tuttle Causeway. Po obu
            stronach drogi łączącej brzegi rozległej zatoki rosły majestatyczne
            palmy; błękitnozielona woda łagodnie obmywała bulwar. Przed sobą
            widziałam imponujące kondominia, przypominające żagle gigantycz-
            nych statków. Zaskoczyła mnie owa aura spokoju, na którą nakładała
            się panorama wielkiego miasta. Była w tym nieoczekiwana atmosfera
            luksusu i podniecenia, na którą mój umysł nie był jeszcze gotowy. To, co
            widziałam, nie pokrywało się z obrazkami bezwiednie podsuwanymi do
            tej pory przez wyobraźnię.
               W końcu skręciliśmy do kondominium na Indian Creek, gdzie miesz-
            kali rodzice. Przeżyłam krótką chwilę niepokoju o to, jak będą wyglądać
            w zestawieniu z moim zaskakująco energetycznym pierwszym wraże-
            niem z Miami Beach. Ostatni raz widziałam ich prawie cztery miesiące


                                                                         275
   270   271   272   273   274   275   276   277   278   279   280