Page 266 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Annette Libeskind Berkovits „Życie pełne barw. Jak Nachman Libeskind przeżył nazistów, gułagi i komunistów"
P. 266

Gdy mama brylowała podczas radosnych pogawędek ze znajomymi
          przy herbatce, nikt nie domyśliłby się jej wewnętrznego stanu, ponieważ
          rozmowy przerywane były wybuchami śmiechu. Ja jednak wiedziałam,
          że była to jej metoda odstraszania duchów. Poza tym, w odróżnieniu od
          większości kobiet po pięćdziesiątce, moja matka bardzo lubiła kontakty
          z młodymi ludźmi – kolegami moimi i mojego brata. Nie przeszkadzała
          jej nasza muzyka, długie włosy ani dziwaczne hipisowskie ubrania. „Wolę
          słuchać o nowych ideach. Wy, młodzi, odziedziczycie ten świat. Jestem
          zmęczona przerabianiem na nowo przeszłości” – mawiała z błyskiem
          w oku i rumieńcem na policzkach, nawet kiedy była już chora.

                                        * * *

             W 1965 roku byłam w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem. Miałam
          dwadzieścia dwa lata i byłam przerażona myślą o porodzie.
             – W jaki sposób coś tak dużego jak człowiek może się wydostać stam-
          tąd? – pytałam mamy. Zawsze odpowiadała mi wariacją na ten sam temat.
             – Rozejrzyj się dookoła – mówiła. – Widzisz te setki ludzi na ulicy?
             – Widzę, no i co?
             – Oni wszyscy się urodzili. Wszystkie ich matki przeszły poród! Jeśli
          tyle kobiet mogło to zrobić, to czemu tobie miałoby się nie udać?
             Wówczas zawsze robiło mi się lżej na duszy i było mi głupio, że się tak
          martwiłam.
             Po dwóch latach od naszej podróży poślubnej nad wodospad Nia-
         gara mieliśmy dwoje błękitnookich niemowląt: Jessicę i Jeremy’ego.
         Moi rodzice byli uszczęśliwieni ponad wszystko. Kiedy mama jeszcze
         pracowała, zmieniała trasę powrotną z pracy w dzielnicy krawców
         tak, aby wiodła przez dział dziecięcy domu towarowego Macy’s, gdzie
         kupowała dla mojej córeczki więcej ubranek, niż mała mogłaby kiedy-
         kolwiek potrzebować. Ojciec uwielbiał paradować po Van Cortlandt Park
         z wnuczką w wózku. Zaczął nazywać Jessicę po polsku „swoim pączkiem”.
         „Jest tak samo pulchniutka i słodka” – mawiał. I tak samo jak wówczas,
         gdy ja przyszłam na świat, był zachwycony, że ma wnuczkę, dziewczynkę.
         Kolejna okazja do radosnego świętowania nastąpiła, kiedy dwa lata
         później urodził się nasz syn Jeremy. Trzeba nam więcej żydowskich
         dzieci – to było niewypowiedziane pragnienie obojga moich rodziców,
         a choć nigdy nie słyszałam, aby wypowiedzieli je na głos, widziałam to


          266
   261   262   263   264   265   266   267   268   269   270   271