Page 276 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Annette Libeskind Berkovits „Życie pełne barw. Jak Nachman Libeskind przeżył nazistów, gułagi i komunistów"
P. 276

temu. Zbierając swoje rzeczy i przygotowując się do wyjścia z taksówki,
          spojrzałam w stronę wejścia do budynku. Oboje rodzice stali tam jak
          opaleni wartownicy, czekając, aby mnie powitać. Wyskoczyłam z auta
          i niemal rzuciłam się na nich.
             – Skąd wiedzieliście, kiedy przyjadę?
             – Patrzyliśmy z balkonu i zobaczyliśmy, że przyjechała taksówka –
          odpowiedzieli niemal unisono.
             Cofnęłam się o krok, żeby się im przyjrzeć po początkowym zalewie
          uścisków i pocałunków. Byli promienni i opaleni jak skwarki. Od bar-
          dzo długiego czasu nie widziałam ich tak szczęśliwych i pełnych życia.
          Mama miała na sobie długi, różowy, frotowy szlafrok z delikatnym
          haftem angielskim przy kołnierzu, który kontrastował z jej opaloną
          skórą i nadawał jej zdrowy blask. Policzki miała lekko zaróżowione, jak
          brzoskwinie, które za chwilę dojrzeją. Nikt by nie zgadł, że ma już ponad
          sześćdziesiąt pięć lat. Tata stanowił studium w błękicie. Pomimo drobnej
          postury wyglądał na wysportowanego w swoich niebieskich szortach
          i pasującej do nich koszuli z rewersowym kołnierzykiem. Stał wypro-
          stowany, bez śladu ciężaru spoczywającego na jego silnych, szerokich
          barkach.
             Poszliśmy na górę, gdzie zostałam szybko oprowadzona po mieszka-
          niu. Później tata zaprosił mnie na taras, gdzie na stoliku przykrytym
          obrusem w czerwoną kratkę czekał przygotowany przez mamę obiad.
          Wyglądało to jak maleńkie nadmorskie bistro. Smakowity aromat potraw
          mieszał się z zapachem rosnącej na dole bugenwilli. Podziwiając widok
          z tarasu, zauważyłam coś znajomego na budynku po drugiej stronie
          ulicy. Jaskrawoczerwony neon z napisem „Garden of Allah”.
             – Tato! To rysunek z twojego listu, ten z pierwszej strony! – wykrzyk-
         nęłam.
            – Dlatego narysowałem go na początku, żebyś wiedziała, że jesteś
         prawie na miejscu – odrzekł dumny, iż jego staranna kopia napisu przy-
         niosła zamierzony efekt. Przez chwilę staliśmy w milczeniu na balkonie,
         pogrążeni w myślach. – Więc to jest nasze Miami Beach – odezwał się
         tata takim tonem, jakby był właścicielem całego miasta. Mama stała,
         uśmiechając się, z twarzą nadal uniesioną ku niebu.







          276
   271   272   273   274   275   276   277   278   279   280   281