Page 262 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Annette Libeskind Berkovits „Życie pełne barw. Jak Nachman Libeskind przeżył nazistów, gułagi i komunistów"
P. 262

nie zobaczyć, lecz jakaś cząstka mnie nie chciała, abyśmy dostali wizy.
          Byłam zakochana w Izraelu jak młoda dziewczyna, która traci głowę dla
          swojego pierwszego chłopca – namiętnie, ślepo i w obawie o możliwość
          rozstania. Tutaj czułam, że gdzieś przynależę, choć nie byłam właściwie
          pewna gdzie. Nie chciałam opuszczać mojego jasnowłosego tureckiego
          chłopaka ani licznych kuzynów, którzy przyjęli mnie do swojej rodziny,
          jakbym była ich siostrą, a nie tylko kuzynką. Lecz w sierpniu 1959 roku
          otrzymaliśmy wizy i wyruszyliśmy do Ameryki: ja z chaosem w żołądku
          i w głowie, Daniel z podnieceniem, a mama – cóż, nigdy nie było wia-
          domo, co sobie myśli. Była głęboką, mroczną studnią. Zadręczałam się
          rozmyślaniami. Gdzie pójdę do szkoły? Jak się będę porozumiewać? Gdzie
          będziemy mieszkać? Po dwunastu dniach burzliwej podróży statkiem
          SS Constitution powitała nas Statua Wolności, potem ojciec, a w końcu
          jego świta złożona z Rozy, jej rodziny i przyjaciół ojca.
             Wszystko wyglądało dziwnie: majaczące w oddali ciemne, niekoń-
          czące się budynki, jak tatrzańskie szczyty, których nigdy nie udało nam
          się zdobyć. Jak bardzo kontrastowały z niską, pastelową architekturą
          w stylu Bauhausu w Tel Awiwie! Panował wszechogarniający hałas.
          Powietrze było inne: otoczyło mnie gorącym, lepkim uściskiem, gro-
          żącym uduszeniem. Czułam się całkowicie zagubiona i nieszczęśliwa;
          gdyby nie podekscytowana paplanina ojca, zdobyłabym się na odwagę
          i rzuciłabym się wpław z powrotem, choć nie umiałam pływać.
             Po dziesięciu niespokojnych miesiącach rozłąki byliśmy w końcu
          znowu razem i życie zaczęło toczyć się w miarę normalnym rytmem,
          lecz był to nowy, surowszy rodzaj normalności. Z trudem przyzwyczaja-
          liśmy się do szybszego tempa życia, arogancji, skomplikowanego języka,
          ogłuszająco głośnego metra, anonimowości sąsiadów. Mimo to jednak
          czas ruszył z miejsca jak ptak wzlatujący wraz z prądem powietrznym.
   257   258   259   260   261   262   263   264   265   266   267