Page 78 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 78
Kiedyś pewien mężczyzna zapytał mnie:
– Jak się nazywasz, chłopczyku?
Była zima, stałem, trzęsąc się z zima.
– Jak się nazywasz, chłopczyku? – zapytał ponownie z takim rozmemła-
nym uśmiechem.
Droga, na której stałem, była bardzo śliska po śnieżnej nocy. Spojrzałem
na twarz mężczyzny. Uśmiech z niej nie schodził, taki rodzaj rozsmarowanego
na gębie uśmiechu. Miałem ochotę go popchnąć, niechby połamał sobie ręce
i nogi, i potem zapytać go, jak się nazywa, zamiast pomóc mu wstać. Tak jak
on zapytał, jak się nazywam, zamiast się zainteresować, czy nie jest mi zimno.
Nagle mój świat tutaj, w chacie, wydaje się malutki i zapomniany. Wyko-
rzystałem czas na spanie. To był prawdziwy odpoczynek. Nikt nie mógł mnie
obudzić. W snach przechadzałem się wśród drzew obwieszonych owocami.
Owoce miały różne najdziwniejsze kształty. Ze snu zerwałem się w panice, bo
Łatka szczekał nerwowo i przerażająco. Wyskoczyłem z łóżka. Kwadrat okna
był czerwony. W oddali szalał pożar. Dym zakrywał niebo. Zapewne palił się
jakiś dom w pobliskiej wiosce i ogień zaczął się rozprzestrzeniać w kierunku
chaty. Rzuciłem się biegiem w stronę drogi, Łatka za mną. Jęzory ognia
usiłowały nas dosięgnąć, ogniowe jęzory czerwone z gniewu i nienawiści.
Otulił nas dym. Trudno było oddychać. Łatka stracił węch od dymu i zamiast
zwiewać za mną, pognał w stronę ognia. Jeszcze zdołałem zobaczyć, jak przez
parę sekund kręci się wokół siebie, szczekając z rozpaczy i bólu. Nie mogłem
mu już pomóc. Jego cień zniknął w czerwonej nienawiści.
Ostatkiem sił dotarłem do drogi, podduszony i bez tchu. Na drodze roiło
się już od wieśniaków. W pobliżu stały dwa wozy z ogromnymi beczkami
wody. Wszyscy taszczyli wiadra na koromysłach. Położyłem się na drodze
i zwymiotowałem. Ktoś do mnie podszedł. Byłem dosłownie otumaniony,
jak pijak.
– Jak się nazywasz, chłopczyku?
Nie miałem siły go kopnąć. Ktoś inny przeniósł mnie na wóz. Siedziało
tam już kilka osób na swoich tobołkach. Jakaś kobieta, gojka, trzymała na
kolanach małe prosiątko. Obok niej siedziały dwie usmolone, przestraszone
dziewczynki, spoglądając bezradnie na to, co się działo. Goje mamrotali bez
przerwy „O Jezu, o Jezu”. Z tyłu, za mną, ktoś westchnął „Oj wej zmir”.
Złote pola pszenicy zniknęły. Na ich miejscu rozciągał się teren zakopcony
i martwy. Gdzieniegdzie podnosiły się jeszcze języki ognia. Niektóre drzewa
76 skamieniały, czarne, z konarami ku górze, jakby w skardze lub ostatnim