Page 67 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 67

takie samo bicie i łajanie. Będę nawet mógł pisać listy do mamy i czytać te,
             które od niej dostanę.
                Tak jestem zaprzątnięty marzeniami, że nie zauważam, kiedy skróciła się
             kolejka dzieci do pana Rządu. Z miejsca, w którym stoję, nie sposób dostrzec
             kierownika. Jego głowę przesłania sztacheta. Widać tylko ciemny krawat
             i parę nerwowo wymachujących w powietrzu rąk. Przed nim stoi stół na-
             kryty czerwoną tkaniną, na nim mnóstwo książek i zeszytów oraz ogromna
             butla, chyba z wodą. Ręce od czasu do czasu dolewają sobie napoju i szklanka
             unosi się w powietrzu, zapewne w kierunku ust. Po chwili szklanka wraca,
             tym razem pusta, bardzo blisko krawata. Nagle znów pozluzowuje mi się
             sznurek podtrzymujący spodnie. Wokół słyszę chichoty. Co parę sekund do
             kręgu chichoczących dołącza jeszcze kilkoro dzieci, śmiech narasta. Szybko
             podciągam spodnie, udając, że nie zauważam ich chichotania. A właśnie że
             teraz się nie poddam, nigdy się nie poddam, niech się śmieją ile wlezie. O ile
             wcześniej myślałem o ucieczce, o tyle teraz właśnie że będę się uczył, właśnie
             że zostanę.
                Przesuwam się w kolejce. Do krawata podłączona jest cienka szyja z wysta-
             jącą grdyką, jakby jabłko utkwiło panu Rządowi w gardle. Jabłko rozpaczliwie
             sunie w górę i w dół. Po kilku krokach dostrzegam podbródek i usta, a nad
             nimi ogromne wąsy oraz pół długiego, wąskiego nochala. Z każdym krokiem
             w stronę Rządu widzę coraz więcej części dołączonych do twarzy: nos i jasne
             oczy, nad nimi gęste brwi i zmarszczone czoło. Mam wrażenie, że ciągnie się
             aż do ramienia. Jest spocone i rozdrażnione. Okazuje się, że czoło gniewa się
             na mnie. Spod wąsów dobywają się słowa, chyba po polsku, nic nie rozumiem.
             Ktoś próbuje przetłumaczyć mi ich treść na jidysz. Tłumaczem jest rudy,
             brodaty Żyd, koło którego stoi blady i przerażony syn.
                – Czemu nie przyszedłeś z osobą dorosłą? – pyta kierownik.
                – Reb Icchok nie może przyjść, bo ma rany na nogach, a Dwojrze kiwa się
             głowa. Ale dali mi kartkę do przekazania panu Rządowi.
                Krawat pod brodą drży.
                – Gdzie są twoi rodzice? – tłumaczy brodaty mężczyzna.
                – Moja mama pracuje jako pokojówka, ale jeśli pan Rząd jest zaintere-
             sowany jej odnalezieniem, to wierzę, że nie będzie problemu, bo pan Rząd
             wszystko może.
                Grdyka podskakuje w górę i w dół, jak piłeczka do ping-ponga.
                – Co z twoim ojcem?
                – Jest skurwysynem i uciekł.                                       65
   62   63   64   65   66   67   68   69   70   71   72