Page 48 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 48
– Tak.
– A teraz, gówniarzu, ty też wypij trochę wódki.
Nie cierpię tego odoru. Chyba zrobiłem minę odrzucającą poczęstunek.
– Pij, gówniarzu, bo jak nie, to ci gnaty poprzetrącam!
Są ludzie, u których za chamskimi słowami wyczuwa się delikatność. Tacy
byli Szymszon Bekel, Artur, takich poznałem bardzo wielu. Od razu ich
rozpoznaję. Niechby klęli ile wlezie, nigdy się na nich nie obrażę.
Są ludzie całkiem na odwrót – mówią ci miłe rzeczy, takie jak „słodziutki,
kochaniutki, duszko”, ale ja wręcz panicznie się ich boję. I tak na przykład na
ulicy Zgierskiej, niedaleko naszego domu, mieszkał pewien goj, miał sklep z przy-
borami do pisania. Czasami zatrzymywałem się, oglądałem witrynę, w której
były kajety we wszystkich kolorach, ołówki, piórniki i tornistry – i marzyłem.
Wyobrażałem sobie, jak będę wyglądał z tornistrem na plecach, jak pójdę do
szkoły, jak wyjmę z tornistra piórnik pełen ołówków, otworzę kajet i napiszę
piękne rzeczy o wszystkim, co widziałem, o ludziach, których spotkałem,
o rzeczach, jakie mi się przytrafiły. Któregoś razu stałem tam dłużej niż zwykle.
Witryna była oświetlona z okazji jakiegoś chrześcijańskiego święta, ozdobiona
mnóstwem kwiatków i naklejek ze skrzydlatymi aniołkami. Jak zwykle byłem
głodny. W takich chwilach najlepiej powspominać ostatni posiłek, który zjedli-
ście. I rzeczywiście przypomniałem sobie posiłek u Szmila Griba. Jako główne
danie zjedliśmy kaszę gryczaną z sosem i smażone skrzydełka kurczaka, które
miały dokładnie taki sam kolor jak skrzydełka chrześcijańskich aniołów. Ślina
dosłownie kapała mi z ust. Wciąż czułem tamten smak w ustach. Nie wiem, jak
długo tam stałem, gapiąc się na skrzydełka aniołów. Nagle w drzwiach stanął
właściciel sklepu, goj Zielony. Cała jego gęba była jednym wielkim uśmiechem,
jakby go kto szmalcem posmarował. Małe oczka wyglądały jak rodzynki, a ol-
brzymie uszy, różowe i przezroczyste, sterczały po obu stronach.
– No, co tak się gapisz, słodziutki? – spytał, uśmiechając się od ucha do ucha.
Ma się rozumieć, nie opowiedziałem mu o skrzydełkach aniołów, lecz
o zeszytach i kredkach.
– Chciałbyś mieć taki tornister z piórnikiem? – zapytał głosem podobnym
do kobiecego, cienkim i przymilnym.
– Jasne – odparłem bez zastanowienia.
– Więc wejdź do środka. Dam ci, co zechcesz. Chodź, mój słodziutki
chłopczyku.
Już samo to, że nazwał mnie słodziutkim chłopczykiem, nie spodobało
46 mi się – przecież mnie nie skosztował. Stałem się bardzo czujny. Uważnie