Page 40 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 40
– Widzisz, Awrumie Lajb, jak szatan się nad nami pastwi? Kiedy nie
mieliśmy co jeść, zęby mnie nie bolały, a teraz spójrz na stół: zastawiony
mnóstwem półmisków, a na nich pierogi podsmażone z cebulą i z kawałkami
mięsa w środku, czego tu nie ma. Ale to tak, jakby dali człowiekowi oleju
rycynowego i zaszyli mu tyłek.
I wtedy ryknęliśmy obaj takim śmiechem, że brzuchy nas rozbolały, i od
tego śmiechu Szymszon zapomniał o bólu zębów. Parę minut później zjawił
się Godel i wytłumaczył nam, jak się uwolnić od bólu zębów. Bardzo pro-
sto. Przywiązuje się koniec nitki do zęba, drugi koniec do klamki, po czym
kopniakiem otwiera się drzwi i ząb wypada. Szymszon kopnął w drzwi tak
mocno, że bałem się, że nie tylko ząb, ale cała szczęka mu wypadnie.
Nagle zatęskniłem do nich obu, do każdego w inny sposób. Uświadomi-
łem sobie, że nawet tęsknota ma wiele odmian. Inaczej na przykład tęsknię za
moją mamą, inaczej tęsknię za Godlem, inaczej za Szymszonem. Widocznie
tęsknię za rzeczami, które kiedyś były, ale nigdy nie wrócą. Nawet Menaszkego,
paskudnego furmana, chętnie bym znowu spotkał. Mama powiedziała mi
pewnego razu, że gdy się bardzo za kimś tęskni, trzeba zamknąć oczy, stanąć
przy oknie, pomyśleć o tej osobie i trzy razy szepnąć: niech się zjawi, niech
się zjawi, niech się zjawi. I wtedy jest szansa, że tak się stanie.
Próbuję tego sposobu, ale zamiast Szymszona Bekla, Menaszkego i Godla
zjawia się reb Icchok. Stąpa ciężkim krokiem, za duże buty uwalane są bło-
tem. Plecy ma zgarbione. Z ciemnego nieba pada śnieg. Część tego ciemnego
nieba wciska się we mnie. Na czapce reb Icchoka wyrasta jeszcze jedna czap-
ka – ze śniegu. Drzewa też mają na sobie czapki. Białe jak u pajaca w święto
Purim. Śnieg zasypuje świat. Wszystko owinięte jest w całun. Spod drzewa
o czarnych gałęziach podrywa się stado wron. W oddali stoi zapomniany
strach na wróble, z garnkiem zamiast głowy, i wzmaga poczucie opuszczenia
i strachu. Ciężkie, czarne chmury pełzną w sobie tylko znanym kierunku.
Gdzieś daleko zapalają się nagle lampy naftowe, które wyglądają jak znicze
w Święto Zmarłych. Biały od płatków śniegu wiatr próbuje je pogasić. Za-
czynam się obawiać, że nigdy nie odnajdę domu Dwojry Ganc. Mam ochotę
zapytać reb Icchoka, czy w ogóle zna drogę do jej domu, ale przeraża mnie
maska śnieżna na jego twarzy. Nagle ta twarz staje się nieznajoma, jest w niej
coś obcego, zniknęły z niej oczy i nos. Wszystko zakryte jest śniegiem. Jego
postać walczy z podmuchami wiatru uderzającego z wielką siłą, a spod
białej maski dobywają się niewyraźne dźwięki, które brzmią jak głos wy-
38 czerpanego do cna człowieka. Nad nami krąży stado kruków wrzeszczących