Page 360 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 360

tę pogłoskę, ale rozchodzi się lotem błyskawicy. Bejle potwierdza wiadomość.
           Nagle wszystkie oczy kierują się na drzwi. W progu widać kilku chasydów.
           Torują drogę, najwyraźniej po to, by cadyk mógł przejść bez przeszkód.
             – Nadchodzi, nadchodzi – woła Bejle z takim przejęciem, jakby wyrywano
           jej ząb.
             Z domu wychodzą trzy typy, wszystkie tłuste i powolne, wyglądające jak
           szmaciane kukły. Najgrubszy jest ten środkowy. Wszędzie słychać głosy: „To
           Rebe”.
             Tłum zaczyna biec, dosłownie jak tocząca się kula śnieżna. Nie widać już ludzi,
           tylko szaro-czarny strumień pędzący w kierunku szmacianych kukieł. Strumień
           porywa też mnie. Mama biegnie przede mną z kwitłech w ręku. Jest taka malutka
           w tej szarej masie. Nie widzę jej twarzy, tylko drobną dłoń trzymającą karteczkę,
           na której wypisane jest wszystko, co leży jej na sercu, karteczkę, która przyniesie
           nam wybawienie, gdy odbierze ją szmaciana kukła.
             Cadyk ma płaską, szeroką twarz. Oczu nie sposób dojrzeć, opada na nie
           skóra powiek. Policzki też ma oklapłe jak u starego buldoga. Broda zakrywa
           mu pół chałatu. Towarzyszą mu dwaj szamesi. Są grubi i czerwoni, jak rzeźnicy
           prowadzący trzodę na rzeź. Przytrzymują go mocno, być może z obawy, że
           trzoda im zwieje. Rebe budzi we mnie wstręt. Gdybym spotkał taką postać
           na ulicy, z pewnością pomyślałbym, że uciekł z jatki. Rzeźnicy podtrzymują
           szmacianą kukłę pod pachami. Mam wrażenie, że on jest całkiem ślepy. Każdy
           z nich ma na sobie długą kapotę, do samej ziemi. Nóg nie widać, co jest jeszcze
           bardziej przerażające. Wokół rozlega się krzyk: „Rebe! Rebe!”.
             Krzyk ma wiele twarzy. Jest krzyk rozpaczy, jest krzyk zachwytu i krzyk
           nadziei. Krzyk mojej mamy to wołanie „ratunku!”. Jak tonący, który błaga
           o pomocną dłoń. Przed sobą widzę mnóstwo uniesionych rąk z karteczkami.
           Zbielałych twarzy. Pośrodku twarzy – płonących oczu. Ubrania fruwają
           w powietrzu jak stado wron. Wszystkie ubrania są czarno-szare, a wszystko,
           co ma inny kolor, uwalane jest błotem.
             Widzę przed sobą mamę. Jest najmniejsza. Znika w tłumie. Nie mogę się
           do niej przebić. Widzę tylko jej rękę ze skrawkiem papieru. I oto jest już przy
           Rebem. Szames po lewej ordynarnie ją odpycha. Mama na chwilę znika mi
           z oczu. Przedtem była sylwetką. Przedtem była ręką z białą kartką. Teraz
           momentalnie stała się bryłką błota. I nawet ta bryłka błota znika w lepkim
           strumieniu. Zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak jej ręka z kwitłech unosi się na
           kilka sekund w powietrzu. Depczą ją setki stóp. Zdążyłem jeszcze usłyszeć, jak
    358    krzyczy. W głowie mam pustkę. Coś we mnie w środku bulgocze. To chyba
   355   356   357   358   359   360   361   362   363   364   365