Page 355 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 355

Na rozstaju dróg stoi ogromny chasyd ubrany w spodnie do pół łydki,
             w rozpiętej kapocie, frędzle dyndają mu pomiędzy kapotą i spodniami. Chasyd
             ma małą czarną bródkę i gniewne spojrzenie. Kieruje ruchem. Nie ma wśród
             nas ani jednego bogacza, dlatego skręcamy w lewo. Niektóre dzieciaki próbują
             wślizgnąć się od prawej strony, żeby go rozdrażnić. Po prostu wydaje im się,
             że to zabawa w chowanego. Chętnie pobiegłbym za nimi, ale mama musiała
             odgadnąć moje zamiary, bo mocno trzyma mnie za rękę.
                Nasz dziedziniec jest ogromny. Na skraju przy płocie, na którym suszy
             się pranie, ustawiły się wozy. Między wozami rozciągnięte są prześcieradła,
             pod nimi siedzą całe rodziny z garnkami. Gdzieniegdzie palą się ogniska.
             W powietrzu unosi się gęsty dym. Dookoła jest pełno dzieci. Większość na
             bosaka, w spodniach na szelkach i czarnych jarmułkach na głowie. Zajmujemy
             puste miejsce między dwoma wozami. Z naszej grupy pozostaliśmy tylko ja,
             Bejle, moja mama i dwie inne kobiety, które nie mogą zajść w ciążę. Reszta
             rozpierzchła się po dziedzińcu. Dołącza do nas chudy Żyd – ten, który nie
             daje rady się wysikać. Na środku placu znajduje się zepsuty kran, z którego
             cały czas płynie woda. Przy nim kobiety płuczą naczynia, piorą i myją dzieci.
             Pomagamy Nachumowi Wio wypakować rzeczy z wozu. Śpieszno mu wracać
             do domu.
                – Jeśli zostanę tu minutę dłużej, zacznę wrzeszczeć „gewałt!”.
                W naszym tobołku brakuje ręczników, a także jedynej koszuli, jaką miałem
             na zmianę. Musiały powypadać, kiedy przerzucaliśmy pakunki z jednego
             wozu na drugi. W tobołku Bejle zachowało się suche jak wiór pieczywo i tro-
             chę cebuli, zgniłej prawie do reszty. Mama każe mi zwilżyć suchy chleb pod
             kranem. Z cebuli uratowaliśmy parę nadających się do zjedzenia kawałków.
             Ja, Bejle i mama pijemy wodę z wiadra i jemy namoczony chleb. Prawdziwe
             święto. Chleb smakuje niebiańsko, po prostu rozpływa się w ustach. Ale bez
             klapsa nigdy się nie obejdzie. Okazało się, że zacząłem jeść, nie wypowiadając
             przedtem błogosławienia. Ale kto by zwracał uwagę na kolejnego klapsa. Gotów
             jestem przyjąć tyle klapsów, ile ona zechce – pod warunkiem że będę miał co
             jeść. Moja twarz już nie reaguje. Jeśli do tej pory nie jedliście moczonego pod
             kranem chleba, to nie wiecie, co straciliście.
                W południe przychodzą dwie kobiety. Wyglądają jak bliźniaczki. Mają taki
             sam uśmiech, jednakowe ruchy i twarze. Obie noszą na głowach białe chustki.
             Dźwigają ogromny garnek. Z garnka bucha para i roznosi się cudowny zapach
             rosołu z kluskami. Po kilku minutach zjawia się również mężczyzna z taczką,
             na której leżą sterty pokrojonego chleba. Kto nie ma pieniędzy, otrzymuje   353
   350   351   352   353   354   355   356   357   358   359   360