Page 353 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 353

jechał powoli i ostrożnie. Problem polega na tym, że koń z trudem ciągnie tę
             piramidę. Przed każdym wzniesieniem musimy pchać wóz i pomagać w omi-
             janiu przeszkód. Jakby nie dość było kłopotów, na domiar złego zaczął padać
             deszcz. Bardzo się cieszę, że mogę sobie poganiać. Biegnę, naśladując rżenie
             konia. Podróżni na wozie przyklejeni są do siebie jak muchy na kupie gnoju.
             Cała ta procesja przypomina mi kondukt pogrzebowy. Wszyscy suną powoli
             za wozem, miny mając takie, jakby ich zamierzano pochować. Przez pół dnia
             takiego wędrowania robiliśmy sporo postojów, bo na wozie siedzi chudy Żyd,
             który ma zapalenie pęcherza. Musi iść na siusiu co parę minut. Byłoby nieźle,
             gdyby chociaż sikał, ale nawet tego nie robi. Stoi pod drzewem z siusiakiem
             w ręku i chyba prosi „Nu, chodź, siusiu, wyłaź stamtąd”.
                Wszyscy mijani po drodze goje wskazują ręką na gardło, dając do zrozu-
             mienia, że powinno się nas zarżnąć, z wyjątkiem tych gojów, którzy pokazują
             na migi, że należy nas powiesić. Widocznie są między nimi różnice zdań co do
             naszego losu. W górze przelatuje stado wron, chórem i nienawistnie kracząc.
             Mężczyzna z długą brodą zmęczył się, więc musimy poczekać, aż odpocznie
             i odzyska siły. Na szczęście nadjeżdżają jacyś Żydzi, którzy też udają się do
             Rebego. Ich furmanka jest prawie pusta. Woźnica, grubas w futrzanym
             kapeluszu, zaprasza do siebie zmęczonego Żyda i każdego, kto nie daje rady
             na piechotę. Wszyscy czterej mężczyźni wsiadają. Tylko ja zostaję na dole.
             Potrafię chodzić godzinami, nie męcząc się. Zgodnie z tym, co powiedział
             woźnica, jesteśmy już bardzo blisko dworu Rebego. Wiadomość ta pobudza
             nas wszystkich i podnosi na duchu. Moja mama, Bejle i kilka innych kobiet
             modlą się żarliwie na znak wdzięczności. Mnie ta wiadomość trochę zasmuca.
             Zaginął nasz plecak z jedzeniem. Martwimy się, jak tam będzie, co będziemy
             jeść, gdzie spać. Nie mamy ani grosza i ani okruszka jedzenia. Do tej pory
             jadaliśmy razem z innymi, co już zakrawało na żebraninę. Rozmowa o tym
             z mamą jest jak sypanie soli na rany. Sądząc po jej zmartwionym spojrzeniu,
             myśli ma podobne do moich.
                Mama i Bejle coś szepczą. Widocznie mama zwierza się ze swojej niedoli.
             Ze wszystkich stron nadciągają kolejne wozy z Żydami jadącymi do Rebe-
             go. Są też tacy, którzy udają się tam pieszo. Przeważnie brodaci i w długich
             kapotach. Na plecach niosą mały tobołek przewiązany sznurkiem, w rękach
             kij. Twarze mają zakurzone, wielkie buciory ubłocone. Być może nie mieli
             pieniędzy, albo przyszli z okolicznych wsi. Droga pomalowała ich wszystkich
             na szaro lub czarno. Błoto przykleiło się także do kapot. Sylwetki mają pochy-
             lone od nadmiaru trosk i ciężaru przyszłości. Mam wrażenie, że nic ich nie   351
   348   349   350   351   352   353   354   355   356   357   358