Page 345 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 345

Wszyscy siedzą na schodach, gapiąc się na załadowane wozy. Reb Mordechaj
             odmawia modlitwę, a zgromadzeni z wielkim bólem i troską odpowiadają
             „amen”.
                Mama stoi obok, szturcha mnie łokciem w brzuch.
                – No, rozbójniku, powiedz „amen”.
                – Nie powiem.
                Zwraca oczy ku niebu i w moim imieniu prosi Boga o przebaczenie.
                – Boże, co mam począć, skąd mi się wzięło takie dziecko…
                Pociesza mnie to, że nie mam jeszcze trzynastu lat, więc wolno mi popełniać
             wszystkie występki, a Bóg, chcąc nie chcąc, musi mi wybaczyć. I w duchu
             przyrzekam mu, że nie przegapię żadnej okazji, żeby mu dokuczyć, zasłużył
             sobie na to.
                Zgodnie z planem dzieci będą spały tu, w pokoju, dopóki nie wyruszymy.
             Kobiety i mężczyźni mają spać na podwórzu, pod dachem wytwórni beczek.
             Koło mnie, na tobołku owiniętym w wór, siedzi Szlojmale. Ma ogromną głowę.
             Po obu stronach czoła wyrasta mu dwoje wielkich, mięsistych jak u prosiaka
             uszu. Są czerwone i spuchnięte, jakby je właśnie wyciągnięto z gotującego
             się garnka. Do uszu przywiązane są z tyłu dwa sznurki, żeby okulary mu nie
             spadły. Ma bardzo spłaszczony nos, jakby zaraz po urodzeniu dostał patelnią
             w gębę. Pod nosem znajduje się otworek, z którego bez przerwy wycieka ślina
             i niezrozumiałe słowa. Każda rzecz w nim to… ojojoj! Ten „Ojojojek” ciągle
             się śmieje i próbuje wetknąć mi palec do nosa. Stawiam mu na głowie pusty
             czajnik. „Ojojojek” spogląda na mnie zdziwiony, jakby pytał, skąd pochodzi
             brzęk metalu stukający go w głowę, po czym zasypia.
                Obok niego siedzi Fela, osierocona przez oboje rodziców. Mieszka u swojej
             ciotki Fani. Ciotka udaje się do Rebego, bo nie może urodzić – wyjaśnia mi
             Fela. Twarz ma białą i okrągłą, jej wzrok przypomina mi spojrzenie uwiązanej
             do płotu krowy. Ale mnie się akurat podoba. Próbuję się do niej uśmiechnąć,
             lecz nie reaguje. Jest jeszcze jeden dzieciak, rudzielec. Nazywa się Icik. Nie
             usiedzi w miejscu ani przez chwilę. Ma czternaście lat, ale wygląda na dziewięć.
             Jest jeszcze kilkoro innych dzieci, których dobrze nie widzę, bo nie dociera do
             nich światło naftowej lampy. Z podwórza znów dobiegają hałasy, wyławiam
             wśród nich głos Bejle, po czym zasypiam.
                We śnie podróżujemy wozami sczepionymi ze sobą na kształt długachnej
             drabiny. Między szczeblami drabiny siedzą ludzie. Nie mają twarzy, wyglądają
             jak wycinanki z tektury. Nie widzę konia. Wóz nie ma kół. Mama siedzi koło
             mnie z twarzą zakrytą białą szmatką. Spod szmatki słyszę jej płacz. Wóz-drabina    343
   340   341   342   343   344   345   346   347   348   349   350