Page 343 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 343
Za trzy dni wyjeżdżamy. Pełen jestem strachu przed nieznanym. Strach
ma wiele twarzy, nie ma ust ani oczu, tylko burczenie w brzuchu. Opadła
czarna kurtyna. Strach sprzągł się z tajemnicą. Mam ochotę stanąć przed
furmankami, rozłożyć ramiona, zablokować drogę i głośno zawołać: „Dokąd
jedziecie? Nie jedźcie!”. Mam ochotę podejść do mamy, tylko do niej, inni
mnie nie interesują, i powiedzieć, że to strata czasu. Inni mnie nie obcho-
dzą, niech idą do diabła i nigdy nie wracają. Żebym ich więcej nie widział.
Mam ochotę powiedzieć jej: „Dość się najeździliśmy. Posiedźmy w naszym
mieszkaniu, wstawajmy codziennie rano w tym samym miejscu, na dobre
czy na złe. Ale przynajmniej będziemy wiedzieć, że jest nasze. Jedziemy do
jakiegoś cadyka, którego nie znamy ani ja, ani ty. A w czym on może nam
pomóc? Czy zwróci mi dzieciństwo? Czy tobie przywróci radość życia? Czy
odda ci dom nad rzeką, zapach kwiatów? Porzuć tego cadyka i jego Boga,
którego nikt jeszcze nie widział. Jeśli istnieje, to przypatrz się, co do tej pory
dla nas zrobił”.
Mam złe przeczucia, tak jak przed śmiercią Bronki, kiedy wiedziałem, że
widzę ją ostatni raz. To samo czuję teraz. Tak bardzo zazdroszczę dzieciom,
które codziennie śpią w tym samym łóżku, budzą się codziennie w tym
samym domu i wyglądając przez okno, codziennie oglądają ten sam wi-
dok. Zazdroszczę dzieciom niemającym matki, która wiecznie podróżuje,
która zaczęła modlić się trzy razy dziennie do kogoś, kto chowa się gdzieś
między chmurami. Ukrywa się, bo nie ma czystego sumienia, wstydzi się
pokazać swoją twarz. Przypomina mi Szmila Griba. On też się ukrywa, bo
fałszował pieniądze. Ślepy Maks i Berl Szleper również są ciągle w ruchu,
ponieważ nie odkryli jeszcze prostego sekretu, żeby cieszyć się tym, co jest.
Przecież przywykliśmy już do głodu, udręki i biedy, przecież bardzo dobrze
je znamy, są częścią nas, po co więc pchać się w następne kłopoty, których
nie znamy.
Wszystko stracone. Decyzja zapadła i wyjeżdżamy. Bejle ze swoją córką
Biną uwija się wśród pakunków o najróżniejszych kształtach i rozmiarach.
Są walizki, jest nawet czarna, przypominająca karawan skrzynia z ogromnym
ryglem, który pilnuje, żeby nieboszczyk nie uciekł. Każdy pokój w domu za-
barykadowany jest tobołkami. Mama krząta się w czarnej chustce i sukience
z długimi rękawami, mamrocząc jakąś modlitwę. Raz po raz dochodzą do
mnie słowa w jidysz: „Ojcze mój w niebiosach”, „Awrum Lajb…”, „litości…”,
„obietnica…”. Najwyraźniej targuje się z nim. Obiecuje mu świece, micwy
i kolejne modlitwy. Brzmi to dla mnie dziwacznie. Na co mu świece? Przecież 341