Page 339 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 339

imię, nie przeklinając go, jakby mówiła dwoma różnymi językami – ust i serca.
             Jej opowieści zaczęły mnie wciągać. I w tym momencie przyrzekła, że gdy
             nasza sytuacja poprawi się dzięki Rebe, wyjedziemy do Rosji, pójdziemy nad
             rzekę, pospacerujemy wśród kwiatów, zamieszkamy w domu z jej siostrami.
                – Spójrz, Awrumie Lajb, w końcu jestem tylko zwykłą śmiertelniczką.
             Za to, co mi się przydarzyło z tamtym gojem, przyjmuję karę i boli mnie,
             że musisz cierpieć razem ze mną. Może nie mam racji, ale musimy dać sobie
             szansę, żeby coś się zmieniło. Awrumie Lajb, błagam cię, jedźmy.
                Rozumiałem ją i zgodziłem się.
                Od tamtej chwili nasz dom wygląda jak stacja kolejowa. Co jakiś czas
             wpadają nieznani mi ludzie. Są hałaśliwi, nie odpoczywają ani chwili, kłócą się
             między sobą. Zawsze mają coś do powiedzenia i do narzekania, podejrzewania
             i obwiniania. Odzywają się do siebie jak do kota albo psa. Nie dają mi spokoju,
             zwłaszcza kobiety. Jedna mała i okrągła o imieniu Chana bez przerwy mnie
             głaszcze, szczypie w policzek i nieustannie się zachwyca:
                – Och, jaki duży chłopiec, och, jaki piękny dzieciak!
                A ktoś inny kręci głową z podziwem:
                – Jaki on podobny do Cypki, dosłownie dwie krople wody. A jaki grzeczny.
                Czuję, że długo nie wytrzymam, w końcu odgryzę komuś palec lub nos,
             jeśli nie przestaną mnie nękać. Czynię nadludzki wysiłek, żeby nie zaatakować
             kogoś widelcem i nie wydłubać mu oka. Mama prawie mnie nie zauważa. Jest
             zajęta przygotowaniami do podróży. Bejla też nie leniuchuje. Szykują listę
             wszystkich podróżnych, starając się przede wszystkim ustalić, którą furmanką
             każdy z nich pojedzie. Do wykorzystania mamy trzy wozy, problem polega
             na rozmieszczeniu ludzi tak, żeby rodziny podróżowały razem, a kawalerowie
             osobno. Od tego wszystkiego dostaję kręćka. Jedynym wyjściem jest wyjście
             na ulicę.
                Ulica jest taka znajoma, choć za każdym razem inna. Naprawdę jak twarz
             człowieka. Niby ta sama twarz, ale czasami jest zagniewana, a czasami się
             śmieje. Niekiedy płacze, niekiedy przeraża albo zaciekawia. Ulica zawsze
             wygląda tak jak wy, kiedy wam wesoło, ona też jest wesoła. Fascynuje mnie
             sekret ulicy. Nie wiedzieć kiedy, dochodzę do złomowiska, na którym miesz-
             kałem. To także sekret sam w sobie. Czego tam w ogóle szukam? To część
             mnie, którą nieustannie odkrywam na nowo. Chciałbym rozszyfrować tę
             zagadkę swojego serca.
                Miejsce złomowiska tonie w półmroku. Z daleka nadciąga tu zmierzch.
             Noc wpełza na pusty plac. Nie ma ani jednej skrzyni. Nie ma żadnych gratów.    337
   334   335   336   337   338   339   340   341   342   343   344