Page 337 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 337

– Mam, mam!
                Wystraszyłem się nie na żarty. Co może być tak pilnego, że doprowadziło ją
             do szaleństwa. Kiedy otworzyłem drzwi, Bejle stała przede mną rozczochrana,
             z szeroko otwartymi oczami. Było w nich jakieś wewnętrzne oślepienie, po
             prostu nie widziała mnie, kiedy się odezwała.
                – Awrumie Lajb, to jest dla ciebie. – Cała się trzęsła.
                – Bejle, co ci się stało?
                – Przyniosłam to dla ciebie.
                – Co to jest?
                Bejle ostrożnie rozwarła dłoń. Przed moimi oczami znajdowało się zawi-
             niątko z gazety. Wewnątrz leżało na wpół zgniłe jabłko.
                – Awrumie Lajb, to jest od Rebego. Z resztek poczęstunku. Reb Gottlieb
             mi przywiózł. Już kawałek ugryzłam. Pozostałość zachowałam dla ciebie
             i twojej mamy.
                Trochę się bałem jej i jej oczu, a także obrzydliwie wyglądającego jabłka,
             ze śladami ugryzień różnych zębów i dużymi, brązowymi plamami.
                – Choćbym miał umrzeć, nie zjem. Nawet ręką nie dotknę tego jabłka.
             Poza tym śmierdzi i jest obrzydliwe.
                Bejle miała łzy w oczach.
                – Awrumie Lajb. Bóg jest z Tobą. To przyniesie tobie i twojej mamie
             odkupienie.
                I od razu zaczęła mi opowiadać o cudach, jakich dokonały resztki jedzenia,
             o natychmiastowym uzdrowieniu poczciwych ludzi. Jakiś ślepiec zaczął wi-
             dzieć. Jakiś kuternoga zaczął tańczyć. A dziewczyna, na którą żaden mężczyzna
             nie chciał spojrzeć, w tydzień wyszła za mąż.
                – Nie jestem ślepcem ani kuternogą, ani nie chcę w tydzień wyjść za mąż
             i nie mam ochoty tego dotykać.
                – A gdzie w takim razie jest twoja mama?
                – Chyba poszła się dowiedzieć, czy przyjmą ją z powrotem do roboty
             w wytwórni macy.
                – Awrumie Lajb…
                Nie zdążyła nic dodać, bo zatrzasnąłem jej drzwi przed nosem. Z mamą
             widocznie poszło jej lepiej. Bo wróciły, obie promieniejąc szczęściem. Najwy-
             raźniej mama przełknęła to obrzydliwe jabłko. Nagła zmiana od całkowitej
             obojętności i bezradności do uniesienia była sama w sobie cudem, który
             wydarzył się na moich oczach. Mama zdawała się frunąć w powietrzu. Bejle
             pchnęła ją w moją stronę, szepcząc:                                   335
   332   333   334   335   336   337   338   339   340   341   342