Page 320 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 320

mama mu wybaczy. Bo to jedyny ojciec, jakiego mam, i nic go nie zastąpi.
           Może podejść do niego i powiedzieć mu: „Jesteś skurwysynem”, trzymając
           w ręku duży nóż, który dała nam Pesia, i od razu go dźgnąć. Ale pragnienie
           bycia z nim było silniejsze. Po prostu podejść, spojrzeć mu w oczy i powiedzieć:
           „Tato, kocham cię”. I wtedy na pewno chwyci mnie mocno i uniesie wysoko
           w ramionach. Nie chciałem o tym dłużej myśleć, bo czułem napływające do
           oczu łzy, a nie chciałem, żeby mama to widziała.
             Na którejś stacji, gdy pociąg zatrzymał się na chwilę, drogą pod nami prze-
           szła procesja wieśniaków w odświętnych strojach. Kroczyła młoda para – ona
           w białej sukience z kwiatami w ręku i na głowie, on w czarnym garniturze.
           Mama stała przy oknie, spojrzała na nowożeńców i pobłogosławiła im:
             – Obyście mieli tyle szczęścia co ja.
             A wszyscy Żydzi w wagonie odpowiedzieli:
             – Amen.
             W środku nocy zjawił się kontroler biletów z wielką torbą zawieszoną na
           szyi. Gdy tylko wszedł, miałem przeczucie, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
           Przede wszystkim skrzywił nos. Któryś Żyd życzył mu w jidysz, żeby nos mu
           pozostał skrzywiony, i wszyscy parsknęli śmiechem.
             – Nie mogliście zostawić swojego smrodu w domu, zamiast włóczyć go
           po całej Polsce?
             Potem zaczął sprawdzać bilety. Okazało się, że mama je zgubiła. Na nic
           się zdały wszystkie przeszukiwania, bilety się nie znalazły. Na nic się zdały
           wszystkie prośby i wyjaśnienia. Żydzi, którzy z nami jechali, zaproponowali,
           że kupią bilety u niego, ale goj się uparł, że kupuje się je tylko na stacji. Na
           stacji, gdzie nas wysadzi, możemy zakupić bilety, poczekać na następny pociąg
           i jechać dalej.
             – To nic strasznego, że się przewietrzą. Jutro rano mają pociąg do Gdańska.
             Nie pomogły nawet łzy mojej mamy. Kto się urodził gojem, umrze gojem,
           niech będzie wymazane ich imię i pamięć. Musieliśmy w środku nocy wysiąść
           z pociągu, ledwo zdążyliśmy zebrać nasze tobołki. Wokół nas panowała ciem-
           ność. Po drugiej stronie toru stał nieduży drewniany domek. Gdy podeszliśmy
           bliżej, zorientowaliśmy się, że nie ma dachu, a do tego zaczął siąpić deszcz.
           Nagle poczułem, że jestem głodny, mama też była głodna. Usiedliśmy na
           podłodze, wyjęliśmy jedzenie. Nie zdążyliśmy nic ugryźć, gdy wtem zjawił
           się ogromny jak cielę pies. Po chwili przybiegło za nim z pola kilka mniejszych
           psów. Była to zapewne suka z młodymi. Właśnie na takie sytuacje istnieje spe-
    318    cjalna modlitwa, wyjaśniła mi mama, po czym okazało się, że psy śmiertelnie
   315   316   317   318   319   320   321   322   323   324   325