Page 317 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 317

– Awrumie Lajb, droga jest uciążliwa, a ty już dość się w życiu tułałeś.
                – Nie zostanę u niej i koniec kropka.
                Cały dom wygląda jak apteka. Przygotowujemy się do wyjazdu. Mam
             wrażenie, że ruszamy polować na niedźwiedzie, a to z powodu futra, które
             Pesia dała mojej mamie. Dała jej też duży nóż i widelce oraz parę garnków na
             wypadek, gdybyśmy musieli tam dłużej pomieszkać. W wieczór przed podróżą
             Pesia usiadła z mamą nad dużą kartką i objaśniła jej trasę, a także jak ma się
             zachować, gdy go spotka.
                – Widzisz ten papier? Wystarczy, że go podpisze w obecności dwóch świad-
             ków. Na tej podstawie masz rozwód w ręku i jesteś wolną kobietą. Przyrzekam
             ci, Cyporo, że jeszcze zatańczę na twoim weselu.
                Pesia musiała nadepnąć na jakiś wrażliwy odcisk, bo mama się rozpłakała.
                – Jak, jak on mógł mi coś takiego zrobić, zaczynaliśmy z taką miłością,
             był taki szczęśliwy, kiedy urodziły się dzieci, aż pewnego dnia wstał i zniknął.
                – Cyporo, musisz o tym zapomnieć. Co było, to było. Musisz zatroszczyć
             się o siebie i o Awruma Lajba.
                I Pesia od razu znalazła historię bardzo podobną do naszej. Gdyby nie było
             w niej innych imion, byłbym przekonany, że chodzi o mnie i moją mamę. W tej
             opowieści wszystko skończyło się szczęśliwie, ponieważ tamci posłuchali Pesi.
                – Cyporo, cała podróż to kwestia jednego czy dwóch dni. Jeden dzień po
             przyjeździe zajmie załatwianie spraw, a nazajutrz wrócisz. To zrobi dobrze
             także Awrumowi Lajbowi. Dobrze, że dziecko zobaczy świat.
                Tutaj też wynajduje opowieść o chłopcu, który zobaczył świat i dziś jest
             profesorem od podróżowania. Mama jeszcze trochę popłakała, Pesia pogada-
             ła, ja milczałem. W końcu postanowiono, że jutro pojedziemy do Gdańska,
             a stamtąd wrócę jako profesor od podróżowania. Dla mnie Pesia znalazła
             mały plecak, w którym będę nosił prowiant na dwa dni, dla mamy wytrza-
             snęła skądś dużą walizkę na ubrania, bo całkiem możliwe, że ojciec zgodzi
             się pójść z nią do rabinatu, wówczas nie będzie miło wyglądać jak łachudra.
             Po jej przemówieniu zaczęły wpadać do nas sąsiadki ze wszystkich krańców
             ulicy, każda miała dla nas prezent. Między innymi dostałem gwizdek, chyba
             po to, by zasygnalizować pociągowi, że może ruszać.
                Do pociągu pojechaliśmy dorożką. Walizka mamy śmierdziała czosnkiem
             i cebulą. Woźnica raz po raz odwracał głowę, żeby sprawdzić, skąd dolatują
             te zapachy, i nie nadążał z przekleństwami. Mama szepnęła do mnie, że po-
             winien obwąchiwać własny ogon, a resztę niech zostawi innym. Dodała, że
             nie należy nic odpowiadać komuś, kto nie lubi zapachu czosnku. Skoro nie   315
   312   313   314   315   316   317   318   319   320   321   322