Page 295 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 295

– Przejdźmy do salonu. Na pewno jesteście zmęczeni – zwrócił się do nas.
                Mama natychmiast ruszyła za nim. Zawahałem się trochę. W drodze do
             salonu minęliśmy jego pracownię. Wzdłuż ścian stało mnóstwo manekinów.
             Część z nich była ubrana. Niektóre manekiny miały kapelusze na opadających
             do ramion blond włosach. Pokój pachniał węglem, drewnem i naftaliną.
             Długi, wąski salon od strony ulicy był już przygotowany na nasze przyjęcie.
             Na okrągłym stole ustawiono talerze z ciastkami, cukierkami i kawałkami
             czekolady.
                – Zaczekajcie tu na mnie. Przyniosę gorącą herbatę. Usiądźcie na kanapie
             i czujcie się jak w domu.
                – No, widzisz, jaki to dobry człowiek. Widzisz, jak nas pięknie przyjmuje.
             Utrapienie ty moje, przynajmniej raz powiedz mu „dziękuję”. No, powiesz?
                – Nie powiem.
                Nachum zjawił się z powrotem, dzięki czemu oszczędzone mi zostały
             dalsze komplementy, a może nawet klaps.
                – Musisz nam wybaczyć, kochaniutki. Twoja mama i ja musimy zamienić
             kilka słów. To nie potrwa długo.
                Mama nie przestaje się uśmiechać. Każde słowo z jego ust wprawia ją
             w zachwyt. Zniknęli oboje w drugim pokoju. Nagle poczułem się zbędny.
             Ciasteczka również wydały mi się zbędne. Nie byłem w stanie ich tknąć.
             Czułem się jak piąte koło u wozu, miałem poczucie, że woleliby zostać sami.
             Dom Nachuma pachnie luksusem i sytością. Ja jednak wolę nasz pokoik. Tam
             właśnie jest moje miejsce. Pod niskim sufitem. Między ścianami uszczelnio-
             nymi gazetami dla ochrony przed wiatrem. Uwielbiam stół na trzech nogach,
             który zamiast czwartej ma drewnianą skrzynkę służącą zarazem jako szafki
             na naczynia. A także piecyk zrobiony z beczki, stojący na samym środku,
             z którego rura odchodzi do komina przez cały pokój. I kwiecistą sukienkę
             wiszącą w oknie zamiast zasłony. Gdy słońce zagląda, cały pokój zamienia
             się w ogród i na ścianie wyrastają kwiaty. Innym ludziom pokoik na pewno
             wydaje się biedny. Na pewno czują do nas litość. Tak też sądzi chyba moja
             mama. Nie rozumiem tego. Przecież sama mnie uczyła, że dom to nie cztery
             ściany. Że domem jest to, co między ścianami. Że można być szczęśliwym
             w dziadowskiej izbie, ale nieszczęśliwym i samotnym w pałacu. Że dom mierzy
             się jego gotowością do przyjmowania gości i nieważne, czym ich poczęstujesz.
             Że pałac, do którego nie przychodzi żaden gość, to więzienie samotności.
             Do nas zawsze przychodzili ludzie i częstowaliśmy ich szklanką herbaty,
             co prawda nie zawsze osłodzoną łyżeczką cukru, ale za to do herbaty zawsze   293
   290   291   292   293   294   295   296   297   298   299   300