Page 275 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 275

za mąż. I co robi Irka, w jakich pociągach okrada bogaczy. Może przypomina
             sobie od czasu do czasu, że był jakiś Awrum Lajb, który ją kochał. Zastana-
             wiam się, co bym powiedział, gdybym ją spotkał. Na pewno patrzyłbym na
             nią, patrzył bardzo uważnie w jej oczy i milczał. Wspominam nawet Feliksa.
             Ciekawe, jak mu idzie z książką i czy już zdecydował się na tytuł, czy nadal
             uważa, że   Opowieści z dupy to najwłaściwsze określenie. Smutne, że biała
             chmurka przestała mnie odwiedzać w nocy, ta, do której wychodziłem przez
             ściany. Może zbłądziła po drodze. Może się spóźnia. Może ma tyle dzieci do
             odwiedzenia, które tak na nią czekają, że o mnie zapomniała. Może roztopiła
             się na zimnie i w deszczu. Tęsknię za nią. Mam nadzieję, że nadal będzie do
             mnie wpadać.
                Zeszłej nocy padał śnieg. Okna zasypała biel. Zima wsunęła łeb do sy-
             pialni, z siwymi włosami i błyszczącymi jak szkło oczami, i zbudziła mnie
             białą pięścią. Do rana nie mogłem zasnąć z powodu zimna, mimo że w łóżku
             miałem na sobie ubranie. Zygmunt i Ignac też się obudzili. Łóżko Władka
             było puste.
                Nieobecność Władka zaczęła nas intrygować. Snuliśmy najróżniej-
             sze domysły. Zygmunt twierdził, że jego zdaniem nie chodzi o żadne
             włamanie.
                – Władek nie poszedłby na robotę sam. Znam go i wiem, jak pracuje.
                Ignac z kolei twierdził, a głos brzmiał tajemniczo, że z nim nigdy
             nie wiadomo. Jak trafi mu się dobra robota, którą da radę sam zrobić,
             to zrobi.
                Siedzieliśmy skuleni na łóżkach, przykryci kocami aż po głowy. Oczy były
             ledwo widoczne. Wydaje się, że to koce gadają. Widok ten bardzo mi przy-
             pomina okres „kruków” na kupach śmieci. Wtedy też siedzieliśmy skuleni
             w workach, nie wiedząc, na co czekamy. Pod kocem trzepotało dokuczliwe
             pytanie, od którego próbowałem uciec, ale widocznie z powodu zimna ono
             też bało się wychynąć na zewnątrz. Zastanawiałem się, czy taki już mój los,
             że całe życie będę czekał na coś nieznanego. Zrobiło mi się jeszcze zimniej.
             To samo pytanie nurtowało nas wszystkich. Teraz siedzieliśmy przyklejeni
             do siebie, wyglądaliśmy jak szara góra. Tak samo działo się ze wszystkimi
             dziećmi w sypialni. Nikt nie mógł zasnąć. Wszyscy okryli się kocami. Było
             cicho i mróz ściskał duszę. Zdawało mi się, że na końcu, prawie przy drzwiach,
             ktoś płacze. Ale cichutko, jak porzucony, głodny szczeniak.
                Władek wrócił nad ranem, promieniejąc ze szczęścia, ubrany w jedwabną
             koszulę, z wielką paczką czekoladek, cukierków i ciasteczek. Na nasz widok   273
   270   271   272   273   274   275   276   277   278   279   280