Page 265 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 265

Pani Zofia zniknęła, chyba pobiegła ściągnąć posiłki. Hela pędzi za nami
             z ogromną chochlą. Starsza kobieta, chyba pomocniczka pomocniczki, gna
             za nami z wielkim widelcem. Biegamy wokół pieca, na którym stoi mnóstwo
             garnków. W trakcie gonitwy Władek tłumaczy mi wyważonym tonem:
                – Ścigają nas. – Jego spokój i opanowanie tak mnie rozśmieszają, że mam
             ochotę zapytać, gdzie się tego wyuczył. – Teraz się przypatrz, Awrumie Lajb.
             Niebieski garnek z pokrywką, jest w nim olej.
                Ciekawe, skąd to wiedział. Zygmunt go chyba wcześniej uprzedził.
                Przewracam garnek. Cały spektakl w kuchni wygląda jak wyjęty z filmu
             tego małego człowieka z wąsikiem, no – Charliego Chaplina. Nagle dwie
             kobiety, zamiast biec, ślizgają się na oleju. Nie słyszymy już wyraźnych słów,
             tylko jęki „aj, aj, aj”. Z rąk Heli wypada chochla. Władek podnosi chochlę
             i wali Helę po głowie, a mnie tłumaczy:
                – Nie lubię, jak ktoś wrzeszczy.
                Przykro mi patrzeć na oszołomioną pomocniczkę rozciągniętą na podłodze
             w kałuży oleju. Naprawdę mi jej żal. Mam ochotę się zatrzymać i pomóc jej wstać.
             Władek nie daje mi czasu do namysłu. Chochlą rozbija szybę w oknie.
                – Awrumie Lajb, podaj rękę, wiejemy.
                Mam problem. Władek jest znacznie większy ode mnie. Bez trudu wspina się
             na parapet okna. Ja omal nie zostałem w środku. Kiedy to sobie przypominam,
             przechodzi mnie dreszcz, zwłaszcza że do pościgu dołącza teraz odźwierny
             Józef. Nie odpuszczając, galopuje po korytarzu. Mnie brakuje już siły. Nie
             mogę złapać tchu. Czarne plamki skaczą przed oczami.
                – Awrumie Lajb, biegnij dalej. Nie martw się, powstrzymam go. Zoba-
             czysz, nagle padnę na czworaka. I mam nadzieję, że to będzie ostatni bieg
             tego zgreda. Obije sobie gębę.
                Nagle widzę odźwiernego leżącego jak szmata, jakby skoczył do sadzawki.
                – W jego wieku niewskazany jest taki wysiłek – tłumaczy mi Władek
             obojętnym głosem.
                Teraz kierujemy się do sali kinowej i otrzepując ubrania, chcemy zająć
             swoje miejsca w rzędzie, jakbyśmy cały czas tu byli. Jestem pełen podziwu dla
             jego stalowych nerwów. Najwyraźniej to zauważa i wyjaśnia mi, że w swojej
             karierze włamywacza spotkał się z wieloma podobnymi sytuacjami. Obiecuje,
             że wieczorem opowie o niektórych swoich przygodach. Po drodze napotykamy
             panią Zofię. Jest wstrząśnięta.
                Władek chwyta mnie za rękę i ciągnie do ubikacji.
                – Wyjdziemy stąd i powitamy tę cholerę z największą uprzejmością.   263
   260   261   262   263   264   265   266   267   268   269   270