Page 250 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 250

Teraz Zygmunt naśladuje głos dorosłej kobiety. Poprawia okulary na nosie,
           rozgląda się dookoła i ucisza dzieci.
             – Kochane dzieci, wszystko zostało zrobione dla waszego dobra. Kiedy
           stąd wyjdziecie, rodzice was nie poznają. Całe życie będziecie wdzięczni za to,
           co tu dla was zrobiliśmy.  Naprawdę – mówi Zygmunt, wracając do swojego
           zwykłego głosu – weźmy na przykład mnie. Jestem tu już trzeci raz i teraz jest
           dla mnie jasne, że wyjdę stąd zupełnie normalny. Pani Zofia mnie zna i nie
           przepuści żadnej okazji, żeby naprawić moją duszę.
             Pani Zofia sama już nie wie, jak zareagować – rumienić się czy złościć.
           Policjant, który został z nami, śmieje się całą gębą. My, dzieci, entuzjastycz-
           nie go oklaskujemy. Zygmunt nie przerywa swojego przedstawienia. Druga
           Wychowawczyni, pani Halina, rumieni się i blednie. Ich współpraca strasznie
           mnie rozśmiesza.
             – Psychologia i dusza są tak ze sobą związane jak Żyd z nędzą – tłumaczy
           Zygmunt i tym razem także policjant klaszcze.
             Dwie nieszczęsne naprawiaczki dusz siedzą bezradnie. Nagle Zygmunt
           blednie i staje się niespokojny. Szpera w kieszeniach, otwiera spodnie, sprawdza
           w majtkach. Na koniec zagląda pod ławkę i pyta z przestrachem:
             – Nie widzieliście mojej duszy? – Ze śmiechu nikt mu nie odpowiada. –
           Pani Zofio, może pani przypadkiem widziała moją duszę?
             Kobieta nie odpowiada na te pytania. Policjanci, którzy mieli przypro-
           wadzić do nas jeszcze dwoje dzieci, zawiadamiają, że kandydaci do naprawy
           zwiali im dosłownie sprzed nosa.
             – Cóż za niewdzięczne dzieci – wzdycha Zygmunt.
             Nasz policjant na znak uznania częstuje go papierosem.

             – Pewnego dnia zostaniesz aktorem. Szkoda, że  jesteś Żydem.
             Idziemy przez szare, zaniedbane zaułki. Ściany pokryte są odpadającym
           tynkiem i mają dziury zamiast okien. Teraz witają nas drzewa o pomarań-
           czowych konarach, jak płonące w słońcu pochodnie, oraz niekończące się
           kartofliska. Niewielka dawka powietrza, która dostaje się do naszego auta,
           przynosi nam zapachy zgniłych owoców i zaoranej ziemi. Po drodze mu-
           sieliśmy jeszcze zaczekać w uliczce między dwoma rzędami drucianej siatki
           z powodu wypadku samochodowego. Po uprzątnięciu drogi ruszyliśmy
           dalej. Na koniec wjechaliśmy w aleję kasztanowców. Auto zatrzymało się.
           Przed nami wznosiła się czarna brama. Wyglądała poważnie i przytłaczająco.
           Sprawiała na mnie wrażenie bramy cmentarnej, groźnej i przypominającej
    248    o końcu.
   245   246   247   248   249   250   251   252   253   254   255