Page 25 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 25

chmura, która przyniosła ze sobą istny potop. Jakby ktoś raz za razem wylewał
             na nas wiadra wody.
                Kupcy owinęli się derkami i wyglądali jak niedźwiedzie. Schowałem się
             pod ławką, kuląc się pomiędzy skrzyniami. W ciemności słychać było tylko
             stukot końskich kopyt i przekleństwa Gedalii Medalii. Kopel, najstarszy syn
             Szulca, położył się koło mnie.
                – Awrumie Lajb, dokąd idziesz?
                – Nie wiem. Podróżuję z reb Icchokiem. Gdziekolwiek pójdzie, ja też pójdę.
                Kopel nie usłyszał mojej odpowiedzi.
                – Ucieknę, ucieknę. Nie chcę do jesziwy. Nienawidzę uczenia się. Może
             zapytasz reb Icchoka, czy nie zabrałby mnie ze sobą, a jak nie, to w nocy
             ucieknę do Łodzi.
                – Ale twój ojciec mówi, że nie wolno ci zostać w Łodzi, bo gapisz się na
             tyłki gojowskich dziewczyn.
                – Nie tylko ja, mój ojciec też. On też obmacuje cycki polskiej służącej.
                Kopel opowiadał dalej, co jego ojciec wyrabia z tą służącą. Nic nie zrozumiałem.
             Po co obmacywać cycki Polek, jaka w tym przyjemność? Zaczęło mnie to nudzić,
             zapadłem chyba w drzemkę. Padało tak mocno, że musieliśmy się zatrzymać i po-
             szukać schronienia. Wóz raz po raz zapadał się w błoto. Ze względu na ograniczoną
             widoczność Gedalia  zabłądził. Śniło mi się, że wracam na podwórze.
                …Boże, jaka to była radość. Koń Szmelke tańczył kazaczoka. Wraz z nim
             tańczyli Szmil Grib, Godel i Ślepy Maks. Sąsiedzi klaskali w ręce. I wtem
             Szmelke powiedział w litewskim jidysz: „Awrumie Lajb, to wszystko na twoją
             cześć”. Tylko Szymszon Bekel, Garbaty Chaim i moja mama stali smutni
             z boku. Nie wiedziałem, do kogo się przyłączyć. Na szczęście reb Icchok
             uratował mnie od zakłopotania.
                – Awrumie Lajb, trzeba zsiąść z wozu.
                Otworzyłem oczy. Wóz stał w lesie pod blaszanym dachem. Dookoła
             płynęły strugi wody, w zagłębieniach zbierały się małe bajorka. A pośrodku
             księżyc kołysał się jak tonący statek. Było mi bardzo zimno. Reb Icchok owinął
             mnie swoim płaszczem. Stał między kupcami z derką na głowie. Mężczyźni
             stłoczyli się ciasno, butelka wódki krążyła z rąk do rąk. Po każdym łyku rzu-
             cali: „aj, aj, aj”. Na szczęście pod dachem znaleźliśmy sporo suchych gałęzi.
             Kopel i ja rozpaliliśmy ognisko. Kiedy ogień się rozbuchał, mężczyźni usiedli
             dookoła i zajęli się suszeniem płaszczy. Z boku stał reb Icchok, modlił się. Jego
             ruchy przypominały rozhuśtaną na wietrze gałąź. W oddali pojawił się cienki
             świecący pasek. Słońce zaczęło wstawać. Pasek rozszerzał się dosłownie na   23
   20   21   22   23   24   25   26   27   28   29   30