Page 24 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 24
– Popłacz sobie, Awrumie Lajb. To wielki dar od Boga. Bóg dał człowiekowi
płacz, żeby przynieść mu ulgę. Wiesz, Awrumie Lajb, pokłóciłem się kiedyś
z przyjacielem. Miałem ochotę go zabić. Po nocach śniłem, w jaki sposób się
na nim zemszczę. Kilka lat po tym jak opuściłem podwórze, tak, Awrumie
Lajb, każdy ma swoje podwórze, spotkałem go w obcym mieście. Wyglądało
na to, że i on był w tym mieście obcy. Uściskaliśmy się i łzy napłynęły mi
do oczu. A dlaczego? Ponieważ był częścią podwórza, którego już nigdy
nie zobaczę.
Z wozu dały się słyszeć nawoływania Gedalii.
– Co z wami, co tam robicie? Jak nie przyjdziecie, ruszamy bez was.
– No, Awrumie Lajb, otrzyj łzy i uśmiechnij się. Całe życie to jedno wielkie
rozstanie. Najpierw z łonem matki, potem z przyjaciółmi, potem z rodzicami,
z kolegami, którzy rozproszyli się po wszystkich zakątkach globu. Na koniec
rozstanie z życiem. Musisz być silny. To twoje pierwsze pożegnanie. Pierw-
sze doświadczenie. Chodź, Awrumie Lajb, czekają na nas. Nie jesteś jedyny.
Kłopoty innych to połowa pociechy.
Reb Icchok uśmiechnął się do mnie, psotnie mrugając okiem. Obaj wy-
buchnęliśmy śmiechem. Ale na moim sercu legł jeszcze jeden duży kamień.
Wyruszyliśmy późnym wieczorem. Po godzinie musieliśmy zawrócić, bo
kupiec Szulc zapomniał o dwóch skrzyniach z próbkami tkanin. Przez całą
drogę powrotną siedziałem z zamkniętymi oczami. Po prostu nie miałem
siły na kolejne rozstanie. Nie miałem siły, by znów patrzeć na wyciągnięte na
pożegnanie ręce. Bałem się, że te ręce mnie wciągną, być może siłą.
Reb Icchok siedział obok mnie, jego twarz w świetle księżyca przypominała
marmurową maskę, dłońmi powoli gładził sobie brodę.
– Jesteś głodny, Awrumie Lajb?
Przypomniałem sobie, że cały dzień nic nie jadłem.
– Tak.
Reb Icchok rozsupłał tobołek, wyjął z niego cebulę, chleb i butelkę wody.
– No, Awrumie Lajb, będziesz musiał przywyknąć do mojego jadłospisu.
Trafią się takie dni, kiedy nawet tego będzie skąpo.
Butelkę wody podawaliśmy sobie z rąk do rąk. Kupcy też wyjęli swoje zapasy
i nagle doszedł mnie zapach czosnkowej kiełbasy. Każdy jadł osobno. Zelig
Szulc jadł ze swoimi synami. Ktoś podał pajdę chleba furmanowi. Wszystko
odbywało się po cichu, jakbyśmy przed kimś uciekali. Niebo pociemniało,
po chwili zaczął siąpić deszcz pomieszany z płatkami śniegu. Wiatr rozwiał
22 deszczowe chmury, ale nie na długo. Prosto na nas pędziła ciężka, czarna