Page 183 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 183

w kolorze rdzy. Obawiam się, że jeśli zostanę tu na dłużej, też zardzewieję. Za
             beczkami niebo przekłuwają drzewa z mnóstwem ptasich gniazd. Ćwierkanie
             ptaków miesza się z głosami niewidocznych ludzi. Zarówno ptaki, jak i ludzie
             bez przerwy urządzają przeraźliwie głośne awantury. Nad drzewami wznosi
             się budka z blachy. Nad nią krążą gołębie. Za tymczasowy przystanek obierają
             sobie beczki. To przedstawienie bardzo mnie bawi z powodu ogromnego
             czerwonego kocura, który próbuje je wyłapać. Nigdy nie widziałem, żeby na
             cokolwiek naprawdę polował, widocznie jest za stary. Po każdym skoku kot
             znika w beczce, a potem dochodzą z niej gniewne pomruki. Rozumiem go.
             I od razu wyobrażam sobie siebie na jego miejscu. Jakbym zareagował, gdyby
             ktoś pokazał mi talerz z kawałkiem mięsa i musiałbym podskoczyć, żeby go
             złapać, a wtedy talerz uniósłby się w powietrze i zniknął.
                Po lewej stronie wznosi się okopcone kamienne ogrodzenie. Ktoś rozwiesił
             na nim różnokolorowe pranie. Za ogrodzeniem siedzi mały Żyd z jarmułką
             na głowie. Widzę tylko jego plecy. Nie jest dla mnie jasne, co sprzedaje, ale
             codziennie o stałej godzinie zjawia się przy nim chłopiec w takiej samej
             jarmułce, spod której dyndają pejsy. Rozciągający się za nimi krajobraz jest
             szary, z mnóstwem kominów wszelkich kształtów i rozmiarów. Z kominów
             bucha gęsty dym. Czasami mam wrażenie, że to fabryka chmur. O zmierzchu
             horyzont wygląda jak grzbiet jeża.
                W jednym z pomieszczeń odkryłem stół bilardowy wyłożony zielonym
             filcem, który teraz służy mi za łóżko. Dawno nie spałem tak komfortowo.
             Prawdziwy król. W ciągu dnia na stole lądują garnki, które przynosi Chawale.
             Zawsze w tej samej kolejności układa talerze i nakłada takie porcje, że star-
             czyłoby dla czterech furmanów i jeszcze konia. Od policji może się uratuję,
             ale nie od Chawale. Stoi nade mną jak szatan przy zbłąkanej duszy i pilnuje,
             żebym nie zostawił ani okrucha.
                – Awrumie Lajb, moja czysta duszyczko, jedz, jedz. Mój ty sieroto, pta-
             szyno ty moja.
                Pod koniec przemówienia Chawale zaczyna chlipać. Nos i oczy jej czer-
             wienieją. Przedtem, gdy nie miałem co jeść, myślałem, że skurczę się z głodu,
             teraz boję się, że wybuchnę. Błagam ją, też ze łzami w oczach:
                – Chawale, już nie dam rady przełknąć ani kęsa, zlituj się nade mną.
                – Widzisz, Awrumie Lajb, moja czysta duszyczko, to się zdarza dzieciom,
             które od dawna nie jadły, jelita im się kurczą. Teraz musisz je rozciągnąć.
                Za każdym razem mam wrażenie, że to mój ostatni posiłek. Jelita mało
             że się rozciągają, to jeszcze krzyczą „gewałt!”. Przed wyjściem Chawale    181
   178   179   180   181   182   183   184   185   186   187   188