Page 182 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 182

– Rozumiesz, Awrumie Lajb, on nie jest mężczyzną. Nie wiem, jak ci
           to wytłumaczyć. Łatwo wpada w złość. Nie ma ani grosza. I na dodatek
           chrapie w nocy jak niedźwiedź. Prawie całą noc oka nie mogę zmrużyć. Ty
           mi powiedz, co robić.
             – Więc go porzuć.
             – Awrumie Lajb, jestem już stara. Kto mnie zechce? Boję się, że zostanę
           sama.
             U Chawale płacz to żaden problem. Ma gdzieś schowany mały kranik.
           Odkręca go na zawołanie i łzy ciekną.
             Nie licząc wizyt tych dwojga, znajduje się ze mną jedynie Pociąg. Roztył
           się jak prosiak i jest zbyt leniwy, żeby się ruszać, nawet na siusiu wstaje z tru-
           dem. Dla niego Chawale to jedzenie. Pożera takie ilości, że pewnego dnia
           wybuchnie. Między nimi wywiązał się istny romans.
             Pociąg wyczuwa jej nadejście, kiedy ona przebywa jeszcze w kuchni i do-
           piero szykuje się do przyjścia. Chawale odnajduje w nim ludzkie cechy. Idealna
           para.
             Z nudów szwendam się pośród maszyn i szafek pełnych starych jidyszowych
           gazet. Martwi mnie, że nie umiem czytać. Mimo to staram się zrozumieć, co
           jest w nich napisane. Litery są trochę znajome. Kiedyś udało mi się ułożyć z nich
           kompletne zdanie mówiące o człowieku, który ofiarował dużo pieniędzy na
           dobroczynność. Okazuje się, że za tę ofiarę kupił sobie miejsce w raju, z czego
           zrozumiałem, że w raju są sami bogacze. Wygląda na to, że wszędzie można
           wszystko kupić za pieniądze, nawet u Boga. To, co mi naprawdę dokucza, to
           gigantyczne szczury. Pociąg rzadko z nimi walczy.
             W jednej z szafek znalazłem też więzienne ubranie i pęk kluczy. Po prawej
           stronie korytarza znajdują się przeszklone drzwi, z których można wyjść na
           balkon. Wolno na nim przebywać po zmroku, ale trudno mi się oprzeć, więc
           czasami wychodzę też w ciągu dnia. Widać stamtąd niewielkie baraki z ma-
           łymi podwórkami. Na pierwszym podwórku codziennie zjawia się kobieta
           owinięta w białe szale. Dzień pracy zaczyna od nawoływań „cip, cip, cip!”.
           Po czym, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiają się kurczaki
           w kolorze rdzy. Kobieta głosem kwoki bez przerwy wykrzykuje swoje „cip,
           cip”. Z daleka trudno mi zobaczyć, czym je karmi, ale z min Pociąga odnoszę
           wrażenie, że daje im resztki mięsa. Po jedzeniu grudki rdzy znikają, jakby je
           ziemia pochłonęła.
             Drugie podwórko zapełniają drewniane beczki. Ustawione są jedna przy
    180    drugiej jak ściana, a na nich wylegują się tłuste koty. One też są przeważnie
   177   178   179   180   181   182   183   184   185   186   187