Page 161 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 161
dzenie z kuchni, a w zamian nie włamujemy się do sklepów. Do jednej rzeczy
jeszcze nie przywykłem. Na pewno nie uwierzycie – do przedmiotów, które
mnie otaczają. Za dnia każda skrzynia jest znajoma. Każda deska. Każdy
rupieć. W nocy wszystko się zmienia. Jakaś porzucona kabina samochodu
sama dalej jedzie. Kierownica się obraca. Zapalają się światła. Słyszę nawet
pogwizdywanie zniecierpliwionego kierowcy. Może to wiatr tańczy, oddycha,
sapie, wygraża, wkrada się pod koła i dziko wyskakuje na zewnątrz. Czasami
wiatr jak dziecko chwyta skrawki papieru i figlarnie się nimi bawi.
Tej nocy było bardzo spokojnie. Bardzo jasno. Księżyc przechadzał się z za-
dowoleniem jak tłusty, usatysfakcjonowany pan domu. Czasem mała, chuda
chmurka przycupnęła jak biedak u drzwi bogacza, bojąc się zbliżyć do księżyca.
W takie noce przychodzą czasem pary zakochanych. Jak już mówiłem, oglądanie
pary kochanków to zawsze sekret i cud, szczególnie tutaj. Tej nocy zjawiła się
para. Dziewczyny nie znałem. Ze zdziwieniem rozpoznałem chłopaka. To był
Icik, syn Szmila Hersza Niedojdy. Nie wiem, dlaczego dali mu takie przezwisko
i czemu jest wyrzutkiem społecznym. Krążyły pogłoski, że był policyjnym
kapusiem. Dzieci, także ja, spluwaliśmy z pogardą w jego stronę. Jego dzieci też
były wyrzutkami. Nikt z nimi nie rozmawiał. Mieszkali w domu na końcu ulicy
i żyli po swojemu. W innym przypadku na pewno wrzasnąłbym „niedojda”
i dałbym nogę. Teraz to co innego. Wręcz przeciwnie, chciałem mu powiedzieć,
że żałuję bardzo, że mu dokuczałem. Para przystanęła na parę minut koło mnie.
Starałem się siedzieć tak cicho, jak się dało.
– On się nie zgodzi – powiedziała dziewczyna strasznie smutnym głosem.
– Wiem, ale ja nie ponoszę winy za swojego ojca.
Dziewczyna zaczęła gorzko płakać.
– W takim razie nie mam ochoty dłużej żyć.
Później, kiedy mnie już w Miejscu nie było, słyszałem, że znaleziono ich
martwych. Oboje popełnili samobójstwo. Ich ciała leżały przy płocie straży
pożarnej. Zdążyłem jeszcze pójść na pogrzeb. Odprowadziło ich tylko paru
żebraków. Rodzice z obu stron nie przyszli. Zgodnie z tradycją zostali pochowani
za płotem cmentarza. Kiedy już chciałem stamtąd odejść, natknąłem się na małą,
chudą postać. Była to matka Icika. Chciałem jej opowiedzieć, że widziałem ich
razem i że strasznie żałuję tego, że kiedyś im dokuczałem, ale ona zniknęła. Obraz
dwojga drobnych umrzyków, jedno obok drugiego, wyrył się w mojej pamięci,
podobnie jak przekonanie, że każda miłość kończy się śmiercią. Być może mieli
szczęście, że pomarli w momencie, gdy wciąż się kochali. Gdyby się pobrali, po
krótkim czasie na pewno życzyliby sobie nawzajem połamania rąk i nóg. 159