Page 160 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 160
powiedzieć jej coś dobrego. Że o niej nie zapomniałem, że ciągle o niej myślę.
Przechodząc, odwróciła głowę w przeciwną stronę. Chciałem za nią biec
i powiedzieć, że to ja, że może nie zauważyła. I stałem się jeszcze bardziej
samotny. Poczułem, że zamyka się we mnie jakieś małe okienko. Niedługo
po spotkaniu na ulicy dowiedziałem się, że zaręczyła się z Fejblem, synem
właściciela wytwórni świec, w której pracował jej ojciec.
Miejsce, w którym teraz się znajduję, jest moją szkołą. Jak gdybym codzien-
nie przewracał jedną stronicę. Żadna noc niepodobna jest do kolejnej. Są jasne
stronice, na których rozlewa się światło. To chwile drobnej radości, dobrego
słowa, przyjaznego spojrzenia, a nawet posiłek z kimś przygodnym. I są stronice
zapisane czerwonym atramentem. To chwile strachu i przemocy. Niedawno
byłem świadkiem bójki na noże między dwoma włóczęgami. Pierwszy był
szczupły, bardzo stary, z plecakiem na grzbiecie. Jedno oko miał brązowe, drugie
zakryte było czarną szmatą. Ten drugi, młodszy, wyglądał tak samo, tyle że
miał ogromne wąsiska. Nie zrozumiałem, jakim mówili językiem, chyba byli
Cyganami. Młodszy wyciągnął nóż i momentalnie powalił starego na ziemię,
a jego koszula przesiąkła krwią. Takich rzeczy zdarza się tu mnóstwo. Któregoś
razu znaleziono pudło kartonowe z martwym noworodkiem w środku. Raz
nagą kobietę ze śladami cięć na całym ciele. Są też czarne stronice, takie jak oczy
Belli. Jak chmury koloru smoły. Jak kolor kruka na niebie.
Zaczynam przywykać do tutejszego życia. Mimo że w nocy wciąż trudno mi
zasnąć. Wciąż nawiedzają mnie postaci ludzi, których wcześniej spotkałem, ale
stopniowo zapominają mojego adresu. Nieliczni, którzy się zjawiają, pozostają
tu krócej. Siadają naprzeciw mnie, patrzymy na siebie i milczymy. Na koniec
odchodzą w poczuciu, że nie mamy sobie nic do powiedzenia.
Trzy dni temu albo więcej, już nie pamiętam kiedy dokładnie, szwendałem
się po ulicy Flisackiej. Był to bardzo słoneczny dzień mimo jesieni. Napotykani
ludzie wydawali mi się obcy. Ich problemy także – krzątanina i w ogóle życie.
Wcześniej przynajmniej zazdrościłem dzieciom z tornistrami na plecach, które
biegają do szkoły. Ale mała próba u Dwojry Ganc wystarczyła mi na całe
życie. Tak czy inaczej nie umiałbym się z nimi dogadać. Tutaj nauczyłem się
żyć sam. Czasem mija dzień, dwa lub trzy, a ja nie mam z kim zamienić słowa.
Jedyna rzecz, jaka tu ludzi interesuje, to gdzie można zdobyć jedzenie albo czy
widzieli w okolicy policję. Jedzenia zazwyczaj nie brakuje. Oczywiście bywają
chude dni, ale zawsze ktoś w końcu przychodzi z garnkiem lub bochenkiem
chleba. Parę ulic stąd jest kuchnia koło małego rynku. Handlarze z targu
158 zawarli pakt z lokatorami Miejsca. My dostajemy jarzyny ze straganów i je-