Page 155 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 155

W środku nocy ostrożnie wyszedłem ze skrzyni. Uważając na każdy swój
             krok, rozglądam się, w każdej chwili gotów do ucieczki. Każdy rupieć, każda
             tablica samochodu może skrywać pułapkę. W oddali, między betonowymi
             beczkami a zardzewiałym, starym autobusem, ktoś rozpalił ognisko. Praw-
             dopodobnie nowi lokatorzy. Mój słuch się wyostrza, starając się wychwycić
             każdy hałas. Znowu jestem na ulicy Zgierskiej. Każdy kamień jest znajo-
             my, a jednak taki obcy. Ulica wygląda jak pociąg ciągnący wiele wagonów
             o kształtach do wyboru, do koloru. Jest wagon z kominami, z balkonami lub
             z lampami naftowymi w oknach. Wagony połączone są ze sobą niewidzialny-
             mi łańcuchami. W oddali szczekają psy, można by pomyśleć, że ktoś próbuje
             okraść wagony.
                Sunę, trzymając się blisko ścian. Oto sztybel reb Reuwena. Przez małe
             zakurzone okienko widać dwie siedzące, schylone postaci, wyglądają jak
             cienie. Obie są mi znane. Jedna to szames Hejnech, druga to stróż mykwy,
             Nusn Ber. Obaj są owinięci tałesami, przypominają demony. Kilka domów za
             sztyblem znajduje się dom ciotki Ester. Jest opuszczony i ciemny. W oknach
             nie ma szyb. Mam ochotę tam wejść. Ze środka dolatuje odór pleśni oraz ko-
             ciego i mysiego gówna. Jakaś szmata dynda na wietrze przy drzwiach. Wejście
             blokuje sterta desek i cegieł.
                Szybko przenoszę się na ulicę Dolną. Mija mnie jakaś spiesząca się po-
             stać z podniesionym kołnierzem i kapeluszem zasłaniającym oczy. Mam
             wrażenie, że to Biały Heniek. Zatrzymuję się, może mnie rozpozna. Na
             próżno. Postać przechodzi obok, nawet na mnie nie spojrzy. Każdy, kogo tu
             spotykam, powinien być znajomy, zwłaszcza z czasów knajpy. Zazwyczaj,
             nawet w środku nocy, przesiadywał w knajpie ktoś z okolicy. Jestem bardzo
             przejęty. Może mimo wszystko ktoś tam został. Oto stoję już pod drzwiami.
             Brakuje szyldu z dwoma gigantycznymi kuflami, z których piana wylewała
             się jak małe baloniki, owoc twórczości Frojke Elegancika. W jego miejscu wisi
             szyld z grzebieniem krzyżującym się z nożyczkami. Wymieniono też drzwi.
             Wcześniej były zwykłe drewniane, z małymi okienkami. Teraz nowe drzwi są
             pomalowane na brązowo. Małe przezroczyste firanki zasłaniają szyby, widać
             przez nie trzy duże fotele przykryte białym prześcieradłem, które wyglądają
             jak trupy siedzące w całunach. Na etażerce ustawiono mnóstwo maleńkich
             flakoników. Tak bardzo chciałbym być teraz czarodziejem, zrobić jakieś cza-
             ry-mary i przywrócić wszystko, żeby było jak dawniej. Jedyne, co pozostało
             z knajpy, to schody zbudowane przez Szmila Griba. Siadam na nich, zamykam
             oczy i staram się nie wspominać niczego. Jestem zmęczony. Prześladują mnie   153
   150   151   152   153   154   155   156   157   158   159   160