Page 16 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 16

Tu Gecel pokazał, jak go podniósł, a tłum oszalał.
             – Wtedy poczułem, że to gówno śmierdzi, ten goj. Nu, to go wrzuciłem
           prosto do beczki z lodem i zatrzasnąłem dekiel. Chciałem złapać jeszcze jednego
           i wcisnąć, żeby tamten skurwysyn się nie nudził. Ach, ach, ach. – Gecel uśmie-
           cha się do siebie. – Nu, następnego dnia rano wpadli gliniarze, no i bałagan,
           bałagan. Tak bylim urżnięci, że na śmierć zapomnielim o tym goju. I gliniarze
           szukali, szukali, aż znaleźli go w beczce. Mój delikwent, skurwysyn, leżał
           w środku jak niemowlę, oby wszyscy goje tak leżeli. Nu, to gliniarze wyciągli go
           z kołyski i wpakowali do ambulansu, nu, takiego automobila, co przewozi cho-
           rych i trupy. Nakryli go prześcieradłem, a ja jadę z nimi do sądu. Za stołem siedzi
           sędzia z gębą czerwoną jak dupa po kąpieli w mykwie. I ślepia ma jak czyraki.
           Mówi do mnie po polsku, ja ni w ząb nie rozumiem, ani słowa. Krótko mówiąc,
           przyprowadzili jakiegoś goja, co znał jidysz. I ten goj mnie pyta, czemu wcisną-
           łem tamtego do beczki z lodem. Odpowiedziałem, że tamten strasznie cuchnął,
           więc ja żem go wpakował do środka, coby się nie zepsuł. I potem wsadzili
           mnie do paki. Tydzień później mnie wypuścili z braku dowodów, po tym jak
           sędzia dostał prawie tysiąc złotych. I to wszystko.
             Reb Icchok roześmiał się jak szalony, klepiąc się rękami po brzuchu.
             – O Boże, „coby się nie zepsuł, coby się nie zepsuł” – powtórzył i znów
           ryknął śmiechem.
             Gecel schodzi ze skrzynki, dołącza do Nusna Złodzieja i Awruma Czompa,
           po czym cała trójka opuszcza podwórze. Odchodzą z nimi również młodzi
           chłopcy. Pozostają sami dorośli. Staruszkowie w pierwszych rzędach palą fajki
           lub skręcają papierosy. W nozdrzach czuję zapach machorki. Nie lubię zapachu
           tego taniego tytoniu, jest duszący. Może dlatego, że kiedyś próbowałem zapa-
           lić znalezionego na podwórzu papierosa i omal nie zwymiotowałem własnej
           duszy. Nie rozumiem też, co dorośli w tym widzą, w dymie wylatującym
           z ust.
             Po odejściu młodych zwolniło się sporo miejsca. Teraz wszyscy tłoczą się
           dookoła skrzyni. Niektóre lampy naftowe pogasły, u stóp reb Icchoka jedna
           rozpaczliwie walczy w morzu ciemności, ale w końcu też się poddaje. Na
           szczęście księżyc rozumie sytuację i oświetla podwórze, wprawdzie skąpo,
           ale oświetla.
             Reb Icchok jak zwykle rozpoczyna opowieść słowami „pewnego razu był
           sobie” i „pewnego razu zdarzyło się”. Potem robi krótką przerwę.
             – …Kiedy niedawno byłem w Grodnie, pewien Żyd osobiście opowiedział
     14    mi o cudzie, który mu się przydarzył. I nie ma najmniejszego powodu, by mu
   11   12   13   14   15   16   17   18   19   20   21