Page 152 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 152

od dwóch lat. Kiedyś zapytałem, gdzie są ich rodzice. Motel milczał. Twarz
           Mojszego poczerwieniała i wykrzywiła się ze złości.
             – Niech ich diabli porwą.
             Motel przytaknął. Zazdroszczę im strasznie. Ani na chwilę się nie rozsta-
           ją. Cały czas są razem i jest im dobrze. Czasami mam ochotę podejść do ich
           skrzyni i im opowiedzieć… Nieważne co, po prostu usiąść i z kimś pogadać.
           Wczoraj przynieśli sobie jedzenie i usiedli na dworze. Mojsze ukroił kromkę
           chleba, posmarował masłem, położył na wierzchu żółty ser i kawałki śledzia.
           Chciałem się do nich dosiąść, ale się nie zgodzili.
             – Ledwo starcza nam jedzenia dla siebie.
             Chciałem im powiedzieć, że nie chodzi mi o jedzenie, ale zrezygnowałem
           i wróciłem do siebie. Teraz jest mi jeszcze smutniej. Wlazłem do skrzyni
           i zapaliłem wszystkie świece. Wiatr bawił się ogniem. Czasem silniejszy, cza-
           sem słabszy, czasem szybki, a czasem powolny. Płomienie pochylały głowy
           i prosiły się o głaskanie bez końca. Cały czas powtarzały ten sam gest, jakby
           uzgodniły to między sobą. Oparłem głowę na skrzyni. Miałem wrażenie, że
           nie jestem sam.
             Tej nocy policja dokonała nalotu. Na szczęście mieszkające w skrzyniach psy
           wyczuły policję i ostrzegły nas. Mojsze i Motel zniknęli. Wspiąłem się wysoko,
           wysoko na drzewo, do wymyślnego gniazda wśród plątaniny liści, które ktoś
           zbudował ze skrzyń. Jedna deska przechodzi przez płot cmentarza, aby w razie
           potrzeby móc się przedostać na drugą stronę. Jakiś pies, bardzo podobny do Mak-
           sa, położył się pod drzewem. On też ma jedno oko, też jest umięśniony i szybki,
           i może być niebezpieczny. Policjanci zabili go, ponieważ rzucił się na jednego
           z nich. Przed wystrzałem słyszałem okrzyki bólu jakiegoś policjanta.
             – O Jezu, to nie pies, to diabeł. Ugryzł mnie.
             Żaden z nas nie został złapany. Mojsze i Motel nie wrócili. Przyzwyczaiłem
           się do tego. Zawsze ktoś stąd znika, ktoś zostaje aresztowany, ktoś idzie do
           szpitala albo umiera. Niektórych jeszcze zobaczę, reszty nie. Może pewnego
           dnia spotkam ludzi, którzy tu byli. Odeszli, ukrywali się, a nawet się wzbo-
           gacili. W każdym razie czułem, że coś między nami było, jakaś więź, której
           nic nie zerwie. Być może nie mam racji, może za mało znam się na ludziach.
           Na wszelki wypadek mówię tylko za siebie. Chciałbym opuścić Miejsce, ale
           po prostu nie wiem, dokąd iść. Boję się, że tu utknę. Mam ochotę wspiąć się
           na skrzynię i zawołać z całej siły: „Pomóżcie mi!”.
             Wczesnym rankiem Mojszele Kloc wrócił bez Rozy. Okazało się, że go porzu-
    150    ciła. Kiedy zapytałem go, co się stało i czemu odeszła, wykręcał się od odpowiedzi.
   147   148   149   150   151   152   153   154   155   156   157