Page 138 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 138

krótki krzyk „oj!”. Nagle poczułem, że biegnę z taką prędkością, o jaką się nie
           podejrzewałem. Zdążyłem ją ugryźć tylko raz. Gotów byłem to zrobić wiele
           razy, ale Riwkale zamiast mi pomóc w gryzieniu – we dwójkę moglibyśmy
           rozszarpać ją zębami na śmierć – rąbnęła mnie tak, że padłem na ziemię.
           Nigdy bym nie uwierzył, że taki patyczek, taka drobinka, takie nic, ma
           w sobie tyle siły.
             Chciałem jej wytłumaczyć, że przybiegłem ją uratować od tej ohydnej
           kobiety i że na pewno zaraz sobie mnie przypomni. Przypomni sobie, że
           nazywam się Awrum Lajb i że graliśmy w klasy. To mi nasunęło myśl o tym,
           jak próbowałem uratować ciotkę Ester od tamtego goja, co ją dusił. Myślę, że
           gdy dorosnę, może uda mi się zrozumieć porządek tego świata. A zwłaszcza
           kobiety. Chyba była to moja ostatnia próba ratowania jakiejś kobiety.
             Klezmerzy wrócili. Ludzie dalej jedli, pili, gadali na cały głos, wszyscy znów
           się uśmiechali, jakby nic się nie stało. Ja też przysiadłem się do któregoś stołu.
           Zacząłem jeść jak wszyscy, ale w głębi ducha nie pogodziłem się z sytuacją.
           Byłem pewien, że nastąpiła tu jakaś pomyłka. I wtedy zasnąłem. Ze mną
           zawsze tak jest. Kiedy zdarza mi się coś strasznego, zasypiam, nieważne gdzie,
           tak jak teraz przy stole. We śnie pobiegłem za Riwkale i dogoniłem ją. Oboje
           siedzimy na łóżku, ona delikatnie mnie głaszcze. Łóżko zaczyna skrzypieć,
           a ja tłumaczę jej, ciężko oddychając, tak jak policjanci, co się stało. Riwkale
           nie chce słuchać moich wyjaśnień. Ciągnie mnie do skrzyni ze śmieciami.
           Stoimy tam we dwoje. Wokół ani żywej duszy. Żadnego domu aż po horyzont.
           Znajdujemy się na płaskim terenie pełnym kamieni i ostów. Riwkale szepcze
           mi, też ciężko sapiąc: „Taka jestem samotna. Tak mi źle”. I zaczyna płakać.
           Nie śmiem jej pocieszać ze strachu, że znów dostanę po gębie.
             Nazajutrz w knajpie było mnóstwo roboty. Musieliśmy zwrócić wła-
           ścicielom sklepów wszystko, co zostało ukradzione. Widocznie tak zostało
           ustalone między Maksem i policjantami. Knajpa niemal opustoszała. Nie
           tylko z rzeczy, które zwróciliśmy, ale i z rzeczy należących do knajpy. Nie
           było prawie ani jednego talerza, szklanki, żadnej popielniczki i obrusu. Szmil
           Grib klnie na cały głos:
             – Wszystko to kurwy, wszystko to złodzieje, wszystko to bydło.
             Ja ze swej strony cieszę się bezgranicznie. Niech pęknie. Szkoda, że zosta-
           wili mu deski na suficie i na podłodze. A wszystko z powodu tego, co zrobił
           Riwkale.
             – Daj spokój. Nie bierz sobie do serca. Były talerze, kiedyś jeszcze wrócą
    136    talerze. Co myślałeś, że zaprosiłeś sprawiedliwych? Zaprosiłeś zwykłych
   133   134   135   136   137   138   139   140   141   142   143