Page 107 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 107
włożyłem jej, a potem ją zbiłem. Fuj. Jak dziewczyna może pokochać mężczy-
znę, który nie umie opowiadać ładnych historii? Jego przyjaciółkę widziałem
razem z nim. Jest gojką, o wiele niższą od niego, nosi wielki czerwony kapelusz
i z daleka wygląda jak muchomor. Mógłbym przesiedzieć z nimi całą noc, ale
musiałem wracać.
Szmil Grib najwyraźniej z nią to zrobił. Fakty są takie: Chawale powitała
mnie szerokim uśmiechem, chciała nawet ze mną zatańczyć. Wymknąłem jej
się z rąk. Jej pot i jeszcze jakiś nieznajomy zapach odpychały mnie. Może to
był zapach Szmila Griba. Razem stanowiły mieszankę nie do wytrzymania.
– Nu, Awrumie Lajb, gdzie byłeś tyle czasu i co robiłeś? Ja i Szmil chcieliśmy
tylko trochę pogadać i nie robiliśmy nic z tego, co sobie myślisz.
Nie odpowiedziałem.
– Posłuchaj, musimy przygotować powitanie dla Ślepego Maksa, ma być
takie przyjęcie, żeby o nim gadano przez długi czas. Razem z nim wypuszczają
jeszcze kogoś, kogo nie znam. Jutro knajpa będzie pełna, wszyscy przyjdą!
Chawale nie musi więcej mówić, wszystko jest jasne, dla mnie to oznacza,
że trzeba obrać jeszcze dwa gary kartofli. Czekają na mnie dwa pełne worki.
Bez zbędnych słów siadam i biorę się do roboty.
Żeby zapomnieć o pracy, odtwarzam sobie karcianą grę. Zwłaszcza postać
Srula. Jako przywódca ulicy Dolnej twierdzi on, że przynależność do tej ulicy
to kwestia charakteru, a z charakterem człowiek się rodzi. Mnie bardzo trudno
się zdecydować, do czego należę, jestem zupełnie pogubiony. Serce należy
do ulicy Zgierskiej, a ciało – do Dolnej. Trudno mi zapomnieć o postaciach
z przeszłości. Trudno zapomnieć Garbatego Chaima, Malkę, oczywiście
Esterkę i nawet konia Szmelke. Srul nakazuje ludziom ze swojej szajki, żeby
po każdej wzmiance o Zgierskiej dorzucać przekleństwa „zasrańcy i tchórze”,
a najlepiej przy tym spluwać. Mnie bardzo trudno jest tak mówić, bo to tak,
jakbym pluł na siebie. Przecież część mnie tam została. Co ciekawe, odkąd
wróciłem do Łodzi, jeszcze nie odwiedziłem naszego podwórza. Może dlatego,
że podwórze tkwi we mnie tak głęboko, aż po najmniejszy szczegół, że dosłow-
nie widzę każdy kamień, każdą plamę na ścianie, każdą sztachetę w płocie.
Postaci żyją we mnie tak bardzo, że mogę je przytulić, dostrzec wyraz ich oczu.
Boję się tam wracać i przekonać się, że wszyscy ci ludzie pomarli. Po prostu
nie istnieją. I natychmiast może pojawić się pytanie, że być może nigdy nie
istnieli? Dopóki nie pomarli, są ze mną w każdym miejscu, do którego pójdę,
a wtedy nie czuję się taki samotny. Zawsze mogę z nimi pogadać, poradzić
się, opowiedzieć im mnóstwo rzeczy, których inni by nie zrozumieli, bo to 105