Page 104 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 104

Do mnie docierają słowa: „Po co to wszystko, dokąd to wszystko prowadzi,
           co ze mną będzie”.
             Wszystko się zmienia z chwilą, gdy Szmil Grib oznajmia, że zje z nami obiad.
           Wtedy w Chawale wstępuje dosłownie duch młodej dziewczyny, jej ruchy nagle
           stają się szybsze, chód bardziej miękki, spojrzenie troszkę zamglone. Patrzy
           na Szmila Griba przez dłuższą chwilę. Jej spojrzenie strasznie mnie śmieszy.
           Przypomina mi krowę, która bez przerwy gapi się na pociąg. Dolna szczęka
           opada, odsłaniając kilka błyszczących złotych zębów. Szmil Grib uwielbia jej
           zaloty, zwłaszcza gdy ona pyta: „Szmelkale, co będziesz jadł? Szmelkale, co
           będziesz pił?”, przesuwając delikatnie ręką po jego ciele. A na mnie spogląda
           tak, jakby chciała powiedzieć, żebym się oddalił na parę godzin. Masywna
           łapa Szmila o krótkich palcach, cała pokryta gęstą sierścią, obmacuje jej ciało.
           Mam wtedy wrażenie, że Szmil usiłuje oszacować jakość jej mięsa, jak rzeźnik.
           Łapa się zatrzymuje, on patrzy na mnie z ojcowskim uśmiechem.
             – Awrumie Lajb, może kupisz sobie jakieś ciastko?
             Ale przecież ciastek w knajpie nie brakuje. Po paru minutach Szmil poj-
           muje, że popełnił taktyczny błąd.
             – Może pospacerujesz sobie na dworze? Wyglądasz bardzo blado. Spacer
           dobrze ci zrobi.
             Nie odchodzę daleko. Zaraz za knajpą, na rozległym placu leżą sterty desek,
           wielkich skrzyń i długich rur. Zazwyczaj na placu jest pełno okolicznych dzieci,
           które dobrze znam. Ale kiedy opanowują to miejsce bandy dzieciaków z ulicy
           Zgierskiej, które ledwo znam, bo wprawdzie mieszkają na tej samej ulicy, ale
           na drugim jej końcu – sytuacja się zmienia. W ogóle ulica bardzo się zmieniła.
           Bogacze raczej ją opuszczają, u biedaków jest jeszcze więcej dzieci. Większe
           dzieciaki, nieco starsze ode mnie, pracują w fabryce, przeważnie w fabryce tek-
           styliów. Nie mają czasu ani siły, żeby się tu plątać. Młodsze mnie nie pamiętają.
           Co prawda nie minęło dużo czasu, odkąd opuściłem tę ulicę, ale dzieci biedaków
           starzeją się chyba o wiele szybciej. Czasem niektórych z nich spotykam. Próbuję
           się do nich uśmiechać i pytać: „Nie pamiętasz mnie? Nazywam się Awrum
           Lajb, mieszkałem u Malki, tej, co ją zabrali do domu wariatów”. Pamiętam
           takie spotkanie z Beniaminem. Jego rodzice sprzedawali szmaty, on pracował
           w fabryce cukierków. Bardzo się ucieszyłem na jego widok. Znałem go jako
           ślicznego chłopczyka. Na podwórzu wołali na niego „Zisale ”. Było w nim coś
                                                            37


    102    37   Zisale (jid.) – słodziutki.
   99   100   101   102   103   104   105   106   107   108   109