Page 105 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Arie Aksztajn (Eckstein) - Ulica Dolna.
P. 105

słodkiego, gdybyście go zobaczyli, od razu zechcielibyście go przytulić i po-
             wiedzieć mu coś miłego, a w miarę możliwości poczęstować cukierkiem albo
             herbatnikiem. A tu raptem stanął przede mną nieznany chłopak. Poznałem
             go tylko po nieśmiałym uśmiechu.
                – Jak się masz, Beniaminie? – przywitałem się życzliwie.
                – Pracuję. A ty, Awrumie Lajb?
                – Pracuję.
                – A co u twojej siostry, Chajale?
                – Pracuje.
                Wcześniej umiał paplać jak dziewczyna, a ja bardzo lubiłem słuchać jego
             głosu. Teraz staliśmy naprzeciw siebie jak dwaj starcy. Obydwaj zmęczeni
             i obaj bez ochoty do rozmowy. To spotkanie zrobiło na mnie przygnębiające
             wrażenie. Czasem sprawdzasz siebie poprzez spotkanie z kimś innym. Myślę,
             że dla Beniamina też było to trudne.
                 Tym razem miałem szczęście. Pomiędzy dzieciakami z ulicy Dolnej wy-
             patrzyłem Srula, syna pewnego tapicera, którego imienia już nie pamiętam,
             zostały mi w pamięci tylko jego ruda broda i usta pełne małych gwoździ oraz
             młotek w ręku. Srul też jest rudy i też wysoki jak jego ojciec, a oczy ma zielone
             jak u kota. Trudno uwierzyć, że jest Żydem, po polsku gada płynnie i nawet
             wplata do niego lekki wiejski zaśpiew. Wszyscy wiedzą, że jest chuliganem
             i niczego się nie boi. Nawet zaprzańcy się go boją. Mnie bardzo lubi, może
             dlatego, że znam Szmila Griba i Białego Heńka. Niekiedy wpada do knajpy,
             poszepce coś z Gribem i znika. Mnie zawsze wita bardzo serdecznie. Teraz
             przebywa tu z całą bandą. Niektórzy z jego bandy mnie nie znają. Jeden z nich
             już trzyma w garści sztachetę, drugi sunie z groźną miną.
                – Zostaw go, to swój, jest z ulicy Dolnej. Racja, dawniej mieszkał na
             Zgierskiej, ale teraz jest dolniakiem.
                Głos ma władczy, nie sposób mu się sprzeciwić.
                – Nu, Awrumie Lajb, przejdź naszą pałacową aleją.
                Banda spogląda na mnie z zazdrością. Siadam między nimi, oczywiście
             grają w karty. Wokół grających utworzył się krąg. W powietrzu czuć napięcie.
             Wszyscy milczą, tylko spojrzeniem próbują odgadnąć, jaka padnie następna
             karta. Każdy rzut kartą brzmi jak chlaśnięcie batem. Od czasu do czasu słychać
             słowa, których nie znam, takie jak „oczko”, „walet”, „kurewka”, „król” albo
             „pierdolony as”. Na skrzynce leżą stosy drobniaków. Na chwilę zapominam
             o Chawale i Szmilu Gribie, wciągam się w atmosferę gry. Srul z nami nie
             gra, tylko siedzi z boku i obserwuje teren. Tutaj każde jego słowo to rozkaz.     103
   100   101   102   103   104   105   106   107   108   109   110