Page 69 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 69

Reb Fajwel mruczał z radością pod nosem: „Chłopak gorączka!” Śmiał się
             głośno, machał do synka, kiedy ten przejeżdżał obok, po czym położył dłonie na
             ramionach swojego starszego dziecka, Szlojmego.
                – Widzisz? Przyglądaj się, Profesorku – rzekł, popychając go lekko. – Nie
             ma się czego bać.
                – Wiem, tati – Szlojme uśmiechnął się zakłopotany. – Ale po co jeździć na
             koniu, jeśli ma się bryczkę?
                Szlojme mówił to, co myślał. Nie postrzegał jazdy konnej jako rzeczy ważnej.
             Był przeciwieństwem Abraszki. Pulchny, niezdarny, trzymał się maminej spódni-
             cy. Patrzył na świat jej oczyma. I widział go pełnym demonów i złych istot, które
             czaiły się nawet w skrzydłach młyna. Nie było więc powodów, aby rwać się do
             tego świata, kiedy najbezpieczniejsze miejsce było tam, gdzie demony nie miały
             żadnej mocy: obok mamy, w kuchni, przy piecu. Tam można było przyjemnie
             i lekko studiować. A on był pilnym studentem.
                Co się tyczy reb Fajwla, jego pierwszą miłością był, oczywiście, młyn, ale za-
             raz po nim żywił wielką słabość do koni. Gniadosz Susi był też jego ulubieńcem.
             Również sam często dosiadał konia i odbywał przejażdżkę po polach.
                Teraz, kiedy zobaczył swojego małego Abraszkę na gniadoszu, jego serce
             wypełniła miłość do synka. Poczuł taką bliskość, jakby mały – bardzo do niego
             podobny – był nim samym, lecz w nowej, doskonalszej formie. A w głębi serca
             reb Fajwel nie mógł pojąć, dlaczego Abraszka tego nie czuje, dlaczego nie lgnie
             do ojca tak, jak ojciec do niego – a wręcz przeciwnie, unika go, wiecznie zezłosz-
             czony, ze skrywanym strachem w oczach.
                Po jakimś czasie reb Fajwel postanowił połączyć zgrabnego, mądrego
             Susiego z piękną, zdrową kobyłą – i w ten sposób na świat przyszło źrebię,
             w którym Abraszka zakochał się od pierwszego wejrzenia.
                Reb Fajwel siedział na przyzbie i przyglądał się, jak Abraszka figluje ze
             źrebięciem. Serce w nim aż skakało z radości. Wydawało mu się, że to nie on
             siedzi teraz tu, obok Cyrele, która energicznie robiła coś na drutach i rzeczowo
             pouczała go o tym i tamtym – lecz że to on sam jest tym chłopcem, który ściga
             się ze źrebięciem. Dopadła go ochota, aby pobiec za synkiem, złapać w ramiona
             i przytulić do siebie – jego własność, jego ciało i krew, jego duszę. Lecz krępował
             się przed Cyrele, która zaraz by zgadła, że jak dziecku zachciało mu się figlów
             – i nie wybaczyłaby mu tego.
                Zawołał więc do synka takim tonem, jakby chciał mu się przypodobać:
                – Chcesz go, Abraszko?
                Abraszka zatrzymał się w oddali.
                – A jeśli bym go chciał… – spojrzał podejrzliwie na ojca – to co?
                – Jeśli byś go chciał, to jest twój.
                – Mój? – zapytał mały z niedowierzaniem.
                – Dobrze słyszysz. Podejdź do taty i pocałuj go w rękę!
                – Tylko mój? Mój własny i nikogo innego? – Abraszka wciąż nie mógł uwierzyć.   69
   64   65   66   67   68   69   70   71   72   73   74