Page 47 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 47

– Dlaczego w czarnej sukni? – Binele zwinęła dłoń.
                Cyganka ponownie ją otworzyła.
                – Bo… bo to nie twój pierwszy ślub… lecz ostatni. Najnowsza moda taka
             będzie…
                Binele wyrwała jej rękę.
                – Ale dlaczego w kościele? I co to za moda na czarne sukienki ślubne… Wiele
             tych ślubów? I to jeszcze z katolikami? – wyrzuciła z siebie zrozpaczona.
                Cyganka pokręciła głową.
                – Miałam na myśli żydowski kościół… A twoim narzeczonym będzie Mosiek.
                Rozchyliła duże wargi, pokazując Binele dwa czerwone, bezzębne dziąsła
             i ciemną, niemal czarną gardziel, jakby chciała wciągnąć dziewczynę w tę czerń
             w otoczce czerwieni.
                Binele uciekła i przez dłuższą chwilę nie mogła przyjść do siebie. „I do tego
             wszystkiego straciłam piątaka!” Nie mogła sobie tego wybaczyć. Ale słowo
             „Mosiek” wciąż powracało w jej pamięci. Czy Cyganka miała na myśli Pięknego
             Mojszego? Roześmiała się i otrząsnęła się z lęku, który nią zawładnął. Nie wie-
             rzyła w przepowiednie. Czarne imię, które przywołała Cyganka… czarny kot…
             Cyganka myślała o nocy śmierci, że ona, Binele, umrze jak wszyscy ludzie. A co
             się tyczy narzeczonego, czy też narzeczonych, to przecież wszystkich Żydów
             goje zwą imieniem Mosiek. A Piękny Mojsze rzeczywiście namieszał jej dzisiaj
             w głowie – co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości.
                Binele straciła odwagę, by ponownie zaczepiać Pięknego Mojszego na drodze
             z pracy do domu. Wręcz go unikała. „Co mi się pchać do Pięknego Mojszego”,
             przekonywała sama siebie. „Czego mi brak u Jojnego Swołoczy?”
                 Właściwie to powinna lubić pracę pod skrzydłami Jojnego Swołoczy. Nieźle
             tu zarabiała – aż trzy ruble na tydzień. A sam Jojne nieoczekiwanie zaczął ją
             darzyć jakimś szacunkiem. Teraz, kiedy przechodził obok jej stołu z „klockiem”
             zepsutego towaru, czuła jego spojrzenie na sobie. Gdy się odwracała i dostrze-
             gała blask jego zielonych oczu, odwracał głowę. I już więcej nie podszczypywał
             jej z tyłu.
                Była bardzo dumna i zadowolona z siebie. Wyszła na ludzi bez niczyjej pomo-
             cy. Była samodzielna. I nigdy w życiu nie było jej tak dobrze. Tak, dopiero teraz
             zrozumiała, co Jankew miał na myśli, mówiąc, że w Łodzi złoto poniewiera się
             na ulicy. Czuła się jak prawdziwa łodzianka, prawdziwa pani.
                Po pracy przestała wracać do domu razem z Cyporą. Lubiła wędrować ulicami
             miasta. Po drodze zawierała znajomości z chłopcami i dziewczętami, a nawet
             spotkała kilka dziewcząt z Bocianów. Zaprzyjaźniła się z nimi, czasami odwie-
             dzała je w ich kwaterach, ponieważ tu, w Łodzi, pochodzenie z tego samego
             miasta powodowało, że człowiek miał wrażenie przynależności do tej samej
             rodziny.
                Ale najbardziej lubiła spacerować ulicą Piotrkowską. Wystawy sklepowe
             przyciągały ją jak magnes. Godzinami mogła stać przed nimi, przechodząc od   47
   42   43   44   45   46   47   48   49   50   51   52