Page 295 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 295

Zaczęło się to od jego powrotu z Łodzi, kiedy wrócił do domu bez Binele, pora-
             niony, ledwo uchodząc z życiem – ponieważ o mało nie zginął przejechany przez
             wóz, kiedy poirytowany swoim spowodowanym ślepotą zagubieniem, wpadł pod
             jego koła. Wówczas jeszcze trochę widział. Potem Dworcia uciekła od swojego
             męża i od niego, po czym z chłopakiem od wytwórcy barszczu wyjechała do
             Argentyny. Wtedy to się stało: pierwszy raz w życiu się roześmiał. Życie wydało mu
             się groteskowe, komiczne. „Muknszmalc!” – zawołał do siebie. „Czy nie jestem
             jak Hiob, głupek, zwracając się do Rebojne szel Ojlem ze swoimi pretensjami?”
                I oto on, który nigdy wcześniej nie był skłonny do żartów, zawołał:
                – Wszystko jedno, sąsiadko. Wciąż nie jestem z Rebojne szel Ojlem za pan
             brat, a i On wciąż nie jest mną zachwycony tak na „aj, aj!”…
                Pozwolił, aby ta głęboka ciemność otuliła go niczym puchowa pierzyna. Był
             gotowy na nią… Całe życie szykował się. Nie żeby jej pragnął. Poszedł przecież
             nawet do Szmulika Felczera po poradę, a ten sam pojechał z nim do doktora
             w Chwostach… I to od niego Josel usłyszał wyrok. Teraz jednak, kiedy ciemność
             nadeszła, zawarł z nią pokój i stała się dla niego niczym puchowa pierzyna,
             która spowiła jego wnętrze i przykryła wszystkie ostrości, stępiła je. Jego daw-
             ne poirytowanie budziło się teraz w nim jedynie wtedy, kiedy wydawało mu
             się, że żartuje się z jego bezradności, albo kiedy okazywało mu się przesadne
             współczucie.
                Sąsiadka z pobliskiego sklepiku, Hinda Nudziara, jak ją w sercu z ironiczną
             czułością nazywał, wydawała się posiadać akurat właściwą dozę współczucia
             i okazywała je tak, że nie było to dokuczliwe. Miała jednak zwyczaj zwierzać
             się mu… Jakby chciała wyjaśnić, co dzieje się w jej głowie. Oczywiście, czasem
             przepędzał ją. Bo jakże mógł pozwolić, żeby niewiasta dzień w dzień zwierzała
             mu się przez tyle godzin? – Ale jeśli nie pokazywała się u niego, oczekiwał jej.
             Kiedy siedziała przed swoim sklepikiem, a on przed swoim i kiedy dochodził do
             niego jej lekko zachrypnięty, ale miękki, jakby nawilgły głos, wydawało mu się,
             że nie jest ślepy. Widział ją w tym głosie… Czuł, jakby go dotykała swoim głosem.
                Nigdy za nic jej nie dziękował, ponieważ dziękowanie wydawało mu się po
             prostu – pójściem na łatwiznę. Przecież ona nie zajmowała się tylko nim, ale
             dawała też baczenie na jego sklepik. Prawda, klienci sami obsługiwali się w skle-
             pie i rzadko ktoś go oszukał, ale ona miała to na oku, czuwając z oddali, nawet
             wtedy, gdy nauczył się po omacku obsługiwać klientów sam i umiał już liczyć
             pieniądze według wielkości monet.
                Dlatego po wizycie szadchena reb Menaszela miał do niej wielki żal. Ta kobie-
             ta chciała wyjść za niego za mąż! Nie mógł znieść tej myśli. Czuł się załamany,
             rozżalony, musiał czym prędzej się z tego otrząsnąć, zapomnieć o tym.
                Ale to nie pozwalało o sobie zapomnieć. Wręcz przeciwnie: gotowało się
             w nim, kipiało… Do tego momentu, aż usłyszał, jak to jego drugie „ja” wybuchło
             gromkim, swobodnym śmiechem i poczuł, że nie tylko ta głęboka ciemność staje
             się lżejsza, ale on sam jest lekki jak piórko.                       295
   290   291   292   293   294   295   296   297   298   299   300