Page 287 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 287

którą posiadał w sobie. Dla niego byłoby to znakiem słabości. Dlatego też te
             słowa poruszyły Jankewa, mocno i do głębi.
                W środku rozmowy Jankew zarzucił na siebie płaszcz i powiedział do Wowy:
                – Nie czekaj na mnie. Idź spać.
                I wyszedł z mieszkania.
                Bez większego zastanowienia, bez wielkich koncepcji w głowie, skierował
             się do domu, w którym przebywali Binele i Mojsze. Podszedł do stróża i zapytał
             o mieszkanie Binele. Powoli wszedł po schodach na czwarte piętro, gdzie znajdo-
             wała się ich nowa facjatka i zapukał do drzwi. Binele już spała. Po tamtej stronie
             drzwi było cicho. Z ustami przy dziurce od klucza zaczął szeptać, powtarzając
             wciąż i wciąż, bez końca, mechanicznie jak automat:
                – Otwórz, Binele. Przyszedłem się pożegnać.
                W końcu usłyszał, że wstała. Wpuściła go do ciemnego pokoiku. Zajęło jej
             parę minut, gdy z pomocą Jankewa zapaliła lampę naftową. Stała przed nim
             rozczochrana, długie włosy w chaotycznych pasmach, jak strąki, opadały jej na
             aksamitną koszulę nocną. Wpadający przez okno nad dachem blask księżyca
             mieszał się ze światłem lampy naftowej i padał na jej twarz.
                Zanim zdołała zrobić jakiś ruch, czy wypowiedzieć słowo, zameldował jej:
                – Idę na front. Kiedy pojedziesz do Bocianów, pójdź do mojej mamy. Ja… ja
             wtedy poszedłem do twojego taty… Kiedy wyjechałaś do Łodzi…
                Binele szukała jego wzroku w rozproszonym świetle lampy naftowej. Zrobił
             krok w stronę drzwi, bełkocząc jakieś pożegnanie, machając do niej ręką, jakby
             dzieliła ich wielka odległość. I w tym momencie przypadła do niego z przeciągłym,
             zawodzącym płaczem. Jej ręce, jakby bezwolnie, uniosły się do jego szyi. Stali
             tak przyciśnięci do siebie, nie będąc w stanie poruszyć się ani otworzyć ust.
                Później, w nocy, wciąż tak leżeli na łóżku Binele. Przyciśnięci jedno do drugie-
             go. Jankew dopiero teraz zrozumiał, co to znaczy tak mocno kogoś pragnąć – do
             granic pożądania. Leżeli tak: usta przy ustach, skóra przy skórze, ciało przy ciele
             i żadnego dźwięku z siebie nie wydobywali. Binele nie opowiadała Jankewowi
             o Jojnem, o Gajgerze, o Mojszem. A i on nie opowiadał jej o Wandzie, o pannie
             Polci, ani o tych pojedynczych nocach spędzonych przy krawcowej Soni. Trwali
             tak w niepowtarzalnej wieczności, która wszystko wymazuje, oczyszcza, bez łez,
             bez śmiechu, poza światłem, poza ciemnością.
                Nazajutrz Binele poszła z Jankewem do mieszkania Wowy pożegnać się, a na-
             stępnie odprowadziła go do koszar. Byli wyczerpani po tej nocy, tym czuwaniem,
             strachem przed śmiercią i radością życia. Teraz już rozmawiali, dużo rozmawiali.
             Ale w tym oszołomieniu jedno nie słuchało tego, co mówi drugie, ani nawet wła-
             snych słów. Tylko mowa ich dotykających się palców była jasna. Wszystko wokół
             nie wyglądało realistycznie, jakby przebywali we własnym, intymnym świecie,
             przemierzając ulice miasta, które wydały im się koszmarem.
                Ulice bowiem wrzały. Żydzi przebiegali pod murami budynków i znikali to w tej,
             to w tamtej bramie – jak gdyby uciekali.                             287
   282   283   284   285   286   287   288   289   290   291   292