Page 271 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 271

przytłoczony tym, co robi, co powinien zrobić. Nawet w czasie snu wiódł dyskusje
             i przedstawiał swój punkt widzenia.
                A przecież w sercu czuł dyskomfort w związku z panną Polcią. Był tej dziew-
             czynie winien jedno: prawdę. Dlatego, kiedy pewnego dnia podeszła do niego
             na ulicy, wydusił z siebie te słowa:
                – Polciu – wymamrotał. – Nie ma dla nas wspólnej przyszłości.
                Chciał się z nią pożegnać, podając dłoń, ale bał się, że ona przyciągnie go
             do siebie. Więc odwrócił się od niej, odpuszczając sobie ten gest. W ciągu na-
             stępnych dni parę razy wychodził ze sklepu z poczuciem, że ona czeka na niego
             na dworze, ale nie czekała.
                W tym samym czasie mimo ożywionej aktywności tak duchowej, jak i zewnętrz-
             nej, we dnie i w nocy wracały do niego niepokojące wspomnienia z ostatniego
             święta Pesach w Bocianach. Gdziekolwiek szedł, czuł w nozdrzach bocianieckie
             powietrze. Czuł tak wielką tęsknotę za domem, za wszystkim, co było mu drogie,
             a minione, że parę razy wracał do miejsca, gdzie mieszkała Binele, czekał tam,
             żeby choć z daleka ją zobaczyć, ale nie miał szczęścia.
                Pewnego razu przez witrynę sklepu obuwniczego zobaczył ją idącą pod ra-
             mię z Pięknym Mojszem. Udało mu się dostrzec jej twarz rozjaśnioną pięknem
             skośnych oczu oraz zmysłowych warg. Stanął przed drzwiami sklepu i tak długo
             patrzył za nią, aż zniknęła mu z oczu. Widział jej warkocze upięte w wieniec
             wokół głowy, jej smukłą, a przecież kształtną figurę. W jej chodzie, w kołysaniu
             biodrami było to tajemnicze „coś”, co zawsze go oczarowywało. Budziła w nim
             skryte napięcie, jakby otaczał ją swoisty aromat, aura elektryzująca nawet
             z daleka. Krocząc, nie stąpała na palcach, lecz stawiała całe stopy, a przecież
             szła tak lekko, kołysząco. Całe jej ciało zdawało się wiedzieć, że ktoś śledzi ją
             wzrokiem.
                „To Matka Ziemia stąpa…” – szepnął do siebie. „Planeta Ziemia przemknęła
             obok i znikła”.
                Jeszcze długo po tym Jankew nosił w myślach jej obraz. W pamięci porównywał
             ten widok z pierwszym razem, kiedy ją zobaczył – na Niebieskim Wzgórzu, za mły-
             nem, gdzie siedziała w podartym kaftanie, w koronie z chabrów na złoto-rudych,
             rozczochranych włosach. Oba te obrazy – ten dawny i ten obecny – spotkały się
             w jego snach kojarząc się z Pieśni nad pieśniami. Widział siebie siedzącego obok
             niej przy szabasowym stole. Ona miała na sobie białą suknię niczym księżnicz-
             ka, a on czarny królewski strój, między nimi – dwie zapalone świece. Podnoszą
             kielich wina, Stworzyciel Świata wita swoją Oblubienicę – w sobie. Szechina po
             długiej golusowej tułaczce wraca, aby odprawić z Nim szabas. Boskość unosi
             się nad ziemskim padołem i przeobraża go w posłanie, na którym dwie połówki
             jedności łączą się z Ejn Sof.
                Drugi raz Jankew miał okazję chłonąć piękno twarzy Binele w tłumie robotników
             i robotnic podczas zabawy w podmiejskim ogrodzie w Helenówku, zorganizowanej
             na rzecz szkolnictwa świeckiego.                                     271
   266   267   268   269   270   271   272   273   274   275   276