Page 276 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 276

jego ciała. Czy ugościła go tamtego dnia kieliszkiem wódki? Bóg wie, z kim się
           zadawała po tym, kiedy on odmówił spotykania się z nią. Każda cząstka jego
           ciała, całe jego jestestwo huczało: „Ja! Ja! Moja wina!” Reb Iciele musiał mu
           przypomnieć, że czeka na odpowiedź.
             Rozwścieczony sam na siebie Jankew skoczył na równe nogi i wypalił:
             – Sam pan wie, że sprawa jest prosta, mam gdzieś tę posadę!
             Reb Iciele skrzywił się, a jego twarz, wyrażając ból, pokryła się gęstą siecią
           zmarszczek.
             – Nie musisz zachowywać się tak bezczelnie wobec mnie – powiedział nie-
           pewnym głosem. – Czy rzeczywiście przemyślałeś dobrze tę sprawę?... W obecnej
           sytuacji... Co będziesz robił, żeby zarobić na kawałek chleba? – Przełknął ślinę
           i dodał jękliwie: – Traktowałem cię jak… ojciec.
             Potok myśli przemykał z zawrotną prędkością przez głowę Jankewa. „Muszę
           teraz zapomnieć o tym… zapomnieć! Mam wystarczająco dużo czasu. Całe życie
           mam dźwigać ten ciężar…” – próbował się opanować.
             Kiwnął głową do reb Icielego.
             – To jest jak ta historia, reb Iciele – powiedział. – Ta historia bałwochwalstwa,
           które Awrom Owiniu  usunął z namiotu. Pamięta pan, co Rebojne szel Ojlem
                            44
           rzekł wtedy do Abrahama? Powiedział: „Ja wytrzymałem z tym bałwochwalstwem
           siedemdziesiąt lat, a ty nie możesz nawet jednej nocy znieść tego cierpliwie?”
             Czy ten przykład był na miejscu? Nieważne. Przyszedł mu na myśl. Będzie
           kontynuował rozmowę. Czy może powinien od razu wybiec, trzaskając drzwiami?
           Czy miało to teraz znaczenie? Wszystko jedno. Nie będzie obrażał reb Icielego,
           powie mu tylko prawdę, z całą miłością i szacunkiem, jakie żywił do niego.
             Wyprostował się, podszedł jeszcze bliżej, całkiem blisko do biurka reb Icielego
           i spojrzał mu prosto w twarz.
             – Jeśli pan uważał się za mojego ojca… to ja czułem się jak pana syn, byłem
           panu oddany. Tak, widziałem pana czyny. Traktował pan swoich pracowników
           w fabryce jak robactwo. Tolerowałem to jednak w imię naszej przyjaźni. Nie, nie
           dlatego, że potrzebowałem pana jako pracodawcy… Ale zwyczajnie, jak człowiek
           człowieka. Prawda, oszukałem pana. Nie wyjawiłem prawdy. Ponieważ też nie
           jestem wolny od słabości. Nie chciałem stracić posady. Było mi tu dobrze. Ale tak
           naprawdę pana nie chciałem utracić. Może dlatego, że własnego ojca straciłem
           wcześnie. Chyba jednak moi przyjaciele mają rację: nie ma wspólnego języka
           między przeciwnymi stronami barykady. Wszystkiego dobrego zatem i do widzenia!
             Skierował się w stronę drzwi.
             – Jankewie! – zawołał reb Iciele. Jankew zatrzymał się. Odwrócił głowę. Czy
           dobrze widzi, czy go oczy nie mylą? Zrobił krok w tył, wracając do pokoju, i patrzył



    276    44   Awrom Owiniu (hebr.) – Nasz Ojciec Abraham.
   271   272   273   274   275   276   277   278   279   280   281