Page 252 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 252

zaznać koniuszkami swych palców, a ile udręki… a także jak wiele je oddziela
           od wiecznego spoczynku.
             Jankew wielokrotnie dziwił się, dlaczego o tych kobietach, swoich klientkach,
           najbogatszych damach z miasta, nigdy nie myśli jako o przedstawicielkach
           wrogiego obozu. Pogarda wobec samego siebie, którą odczuwał, była związana
           z rolą, jaką odgrywał w sklepie, z pełnioną funkcją – ale w żaden sposób nie
           przekładała się bezpośrednio na nie. Znał bardzo dobrze wiele nazwisk owych
           dam. Przeciwko ich mężom, ojcom występowano na masowych manifestacjach.
           Ale w stosunku do tych dam czuł raczej swoiste rozczulenie, jakie czuje się na
           widok ptaka śpiewającego w luksusowej klatce. Należały do odrębnej rasy – nie
           do tej, co ich mężowie, ale też nie miały nic wspólnego z kobietami, z którymi
           Jankew się przyjaźnił.

                                            3

           Czarnowłosa panna Polcia była posiadaczką wielkich, bardzo ciemnych oczu,
           pełnych dojmującego smutku. Wpadała do sklepu obuwniczego nawet kiedy
           nie potrzebowała nowych pantofli. Była jedynaczką, a jej ojciec – zasymilowany,
           mówiący po polsku jubiler znał się z Baruchem Wajskopem. Mieszkali na pierw-
           szym piętrze w mieszkaniu położonym dokładnie nad sklepem. Często można
           było usłyszeć przez sufit lekkie kroki panny Polci, jej swawolny śmiech albo jak
           śpiewa polskie ballady, którym akompaniuje na pianinie.
             W sklepie zdarzały się godziny, kiedy żadna klientka się nie pokazywała.
           Wówczas Jankew mógł wybiec na godzinkę, aby załatwić jakieś partyjne sprawy
           albo siedział w składziku wypchanym półkami z obuwiem, obok góry piętrzących
           się tam pudełek, i czytał.
             Do sklepu nie zabierał literatury socjalistycznej. Im lepiej poznawał swoich
           kolegów, pozostałych pracowników, tym bardziej krył się przed nimi. Bo faktycz-
           nie traktowali Jankewa jako wroga, szpiega reb Icielego, a sami kręcili nosami
           na „żydowską hołotę”, która swoimi demonstracjami i strajkami przynosi wstyd
           i hańbę całej łódzkiej społeczności. O żydłaczeniu prostego ludu, posługującego
           się jidysz, wyrażali się gorzej, niż gdyby mówili o antysemitach. I nawet kiedy
           klientka była bogatą Żydówką, ale trzymającą się dawnego sznytu, noszącą
           perukę i kaleczącą, a nawet nierozumiejącą polskiego języka – ci rycerscy ka-
           walerowie nie wspomagali jej choćby słówkiem powiedzianym w jidysz. Z fałszy-
           wymi, ugrzecznionymi uśmiechami słuchali, jak kobieta męczy się, próbując po
           polsku wytłumaczyć, gdzie ugniata ją but, aby potem w perfekcyjnej, eleganckiej
           polszczyźnie poprosić „szanowną panią”, żeby wytłumaczyła, co dokładnie miała
           na myśli.
             Sprzedawcy twierdzili też, że koniec końców doczekaliśmy życia w Rzeczpospo-
           litej Polskiej, a nie w jakiejś pipidówce, i mówienie po polsku jest patriotycznym
    252    obowiązkiem.
   247   248   249   250   251   252   253   254   255   256   257