Page 250 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 250

– A czemuż to nie mam tego mówić, jeśli tak właśnie czuję?
             – Proszę nie wprowadzać mnie w zakłopotanie.
             Jankew pokręcił głową, a wychodząc z pokoju reb Icielego, w porę się po-
           wstrzymał i nie wygarnął mu prosto w oczy, że jest bundystą. Według niego reb
           Iciele już nieco przesadzał, okazując mu nadmiar sympatii.
             Pensja, jaką Jankew otrzymał w eleganckim sklepie obuwniczym reb Iciele-
           go, nie była dużo większa niż to, co zarabiał w tkalni. Praca jednak była lżejsza,
           ciekawa, a dzień roboczy krótszy. Jankew nosił teraz piękny, służbowy garnitur
           z białymi mankietami, sztywnym kołnierzykiem i krawatem. Ten garnitur był
           czymś w rodzaju brązowego „mundurka”, który nosili wszyscy sprzedawcy, a że
           Jankew odziedziczył swój po wcześniejszym sprzedawcy, spodnie były na niego
           trochę za krótkie.
             Pan Moris, który zamiast wdzięczności wobec reb Icielego Hitlmachera nosił
           w sercu wielką zawiść, często napomykał Jankewowi o wcześniejszym sprzedawcy.
           Był on, jak informował, fachowcem w branży obuwniczej i „polonistą” pierwszej
           klasy, a do tego miał na utrzymaniu rodzinę. Reb Iciele zwolnił go tylko dlatego,
           że chciał na jego miejsce przyjąć Jankewa – żółtodzioba i prostaka. Pan Moris
           nie użył dosłownie epitetów „żółtodziób” i „prostak”, ale wyraził się na tyle jasno,
           że nie można było tego zrozumieć inaczej.
             Dla Jankewa nie było zaskoczeniem, że uprzejmy pan Moris nie miał wielkiej
           sympatii dla niego, a i inni sprzedawcy patrzyli na niego nieufnie. Było to dla
           niego dziwaczne, że tutaj, w sklepie obuwniczym, Jankew był człowiekiem reb
           Icielego, a tym samym znalazł się po drugiej stronie barykady i sam zaczął tracić
           sympatię do siebie. Cały czas miał w pamięci, czyj chleb je, szczególnie, że pan
           Moris głośno poinformował innych sprzedawców, że rzeczony kolega żadnej no-
           wej posady nie znalazł i przy obecnym bezrobociu nie pozostaje biedakowi nic
           innego, jak tylko powiesić się razem ze swoją inteligencką rodziną.
             Kiedy Jankew widział się w lustrze, w którym klienci oglądali się, przymierzając
           buty, wydawało mu się, że nie widzi siebie, ale reb Icielego. Wyraziście brzmiał mu
           w uszach jego głos, przypominający mu łagodnie, po ojcowsku: „O jednej rzeczy
           powinieneś pamiętać, Jankewie, nigdy nie daj się wciągnąć w bagno żadnej partii-
           -szmartii,  bo inaczej – jaka by ona nie była – zerwę z tobą. Tylko w tym wypadku
           doświadczysz mojej mściwości, ponieważ w każdym innym względzie jestem
           wciąż całym sercem i duszą prawdziwym Żydem… a ta … ta banda może nas
           doprowadzić do upadku, wszystko jedno czy Polska jest wolnym krajem, czy nie”.
             „Co pan mówi, reb Iciele?” – Jankew odpowiadał swemu pryncypałowi z po-
           gardą, ale bezgłośnie, w duchu. „Tutaj przecież należę wyłącznie do twojej
           partii”. Wobec pryncypala utrzymywał w tajemnicy swoją partyjną aktywność
           i w pracy też nie puszczał pary z ust, aby nikt nie doniósł reb Icielemu. W ogóle
           udawał tutaj trochę głupka, żeby panu Morisowi nie opłacało się go aż tak ostro
           krytykować czy donosić na niego. Jankew czuł się związany z pracodawcą, jakby
    250    dopiero co znalazł ojca i bał się go tak szybko utracić. Zbiegiem okoliczności
   245   246   247   248   249   250   251   252   253   254   255