Page 251 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 251

wcześnie zmarły starszy brat Jankewa też nazywał się Iciele i to potęgowało
             ten sentyment. Ale właśnie to uczucie napełniało go pogardą. Cóż miał począć
             z miłością do tego człowieka, uczuciem niosącym w sobie niebezpieczeństwo,
             że straci swoją własną twarz?
                Pomijając to, że spodnie były za krótkie, Jankew w pracy wyglądał iście po
             książęcemu: smukły, zgrabny, drobna twarz o harmonijnych, delikatnych rysach,
             piękne wysokie czoło, gładka, smagła cera, głowa pełna gęstych, pofalowanych
             włosów, a do tego – podobnie jak u matki Hindy, ledwo widoczny uśmieszek
             ukryty w kącikach ust – to wszystko przyciągało ludzkie spojrzenia. Raz popa-
             trzywszy, każdy musiał ponownie rzucić na niego okiem. Subtelność promieniała
             z jego młodej sylwetki, a czasami smutne zahukanie, co budziło w ludziach chęć
             ujęcia jego silnej, spracowanej dłoni, jakby była dziecięcą rączką, i pocieszenia,
             że wszystko jest prostsze, niż się jemu zdaje. Byli też ludzie, jak na przykład
             pan Moris i inni sprzedawcy, którym te same cechy powierzchowności Jankewa
             wydawały się antypatyczne. Jedni brali go za próżniaka, inni za hipokrytę.
                Damy, te sprzed wojny i te świeżo dorobione, które przychodziły do sklepu
             ubrane w kosztowne futra, eleganckie srebrne lisy, spowite obłokiem zapachu
             perfum, mierząc buciki, okazywały mu bądź zniewalającą matczyność, bądź
             siostrzaną troskliwość. Patrząc mu głęboko w oczy i nie zważając na jego kaleką
             polszczyznę, życzyły sobie, aby obsługiwał je nikt inny, tylko Jankew. Inni sprze-
             dawcy uśmiechali się pod wąsem, zarówno z zazdrością, jak i z zadowoleniem.
                – Panie Polin, one chcą pana… – trącali Jankewa w ramię, aby podszedł do
             klientki. Przymilne spojrzenia kobiet jedynie wzmagały jego niechęć do samego
             siebie. „One nie patrzą na mnie, tylko na jakąś lalkę” – złościł się w sobie.
                Czasami zdarzało się, kiedy młoda kobieta patrzyła na niego podczas poda-
             wania mu w  intymnym geście obnażonej stopy w jedwabnej pończoszce – że
             wezbrana w nim żółć mieszała się z odrobiną słodyczy. Był speszony, oczarowany.
             Kontakt dłoni z delikatną stopą działał na niego elektryzująco. To oznaczało
             dużo więcej niż uścisk ręki, chociaż chodziło tutaj o tak prozaiczną sprawę, jak
             dopasowanie pary pantofli. Normalnie kobieca stopa pozostawała ukryta przed
             cudzym wzrokiem, podczas gdy dłoń, nawet w rękawiczce, była widoczna dla
             każdego. I powierzenie tej stopy w jego ręce po to, aby ją opancerzyć, ochronić
             przed kamieniami, przed zimnem i błotem – tworzyło na chwilę nić bliskości.
                Starsze stopy przychodziło mu obsługiwać o wiele łatwiej. Na gorące spojrze-
             nia dojrzałych kobiet można było bez trudu odpowiedzieć pseudo-promiennym
             uśmiechem. Jednak same stopy sprawiały większe problemy. Nie raz Jankew
             poczuł ukłucie w sercu z wielkiego dla nich współczucia. Czerpał z nich wie-
             dzę na temat ich właścicielek. Z powykrzywianych, zgrubiałych palców u nóg,
             z haluksów, platfusa, odcisków, wrastających paznokci, guzów na podeszwie
             stopy umiał odczytać życie tych kobiet. Wszystkie te zwyrodnienia były niczym
             kamienie milowe na ich drodze i pokazywały, na jakim etapie się znajdują:
             ile młodości jeszcze im zostało wokół kostek, ile radości będą jeszcze mogły     251
   246   247   248   249   250   251   252   253   254   255   256