Page 197 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 197

nawet muchy by nie skrzywdził. Ale kiedy usłyszał, jak gubernator von Wahl
             rozkazał wychłostać żydowskich demonstrantów, podniósł się ze swojego szew-
             skiego stołka i nie pytając nikogo, nawet samego siebie, poszedł zastrzelić von
             Wahla. Tylko że Hersz, ten nieudacznik, łamaga, prosty szewc, nie był żadnym
             strzelcem. Nie powiodła mu się więc ta robota, ale i tak musiał dać za to głowę.
             Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć? Lekert był człowiekiem kochającym pokój,
             a jednak… ta człowiecza iskra w nim, w tym nieszczęsnym ludzkim zerze, sprawiła,
             że zapłonął oburzeniem. I to, bracie, wydarzyło się w 1905 z setkami, tysiącami
             ludzi. Zapytaj Lejba, był wtedy komendantem. Rozumiesz już? Kiedy dzban jest
             pełny, ucho samo się obrywa. Kiedy człowieka tak boli, że nie może wytrzymać,
             wtedy krzyczy, a nie rozmyśla. Na to samo zanosi się teraz. Wiele dzieje się po
             drugiej stronie granicy. Na razie jeszcze w podziemiu, ale lada dzień wszystko
             wybuchnie. A tutaj… w naszej nowej ojczyźnie dzieje się to samo. Polacy też
             mają już dość. Prawda, że pospólstwo jest jak ślepe stado i w nas widzi źródło
             swojej niedoli, niech ich diabli porwą. Ale są w tak samo złej sytuacji jak my, tak
             samo w niewoli. Będą musieli w końcu otworzyć oczy i zobaczyć, kto jest ich
             prawdziwym wrogiem.
                 Wowa miał mocne argumenty. Dużo wiedział i czasami brzmiał, jak gdyby
             recytował z pamięci całe broszury, tylko że w języku Bałut przyprawionym jego
             własnymi dowcipnymi uwagami i sporą liczbą nieprzyzwoitych słów. Jednak,
             choć łatwo się ekscytował, posiadał wewnętrzną równowagę, której Jankew
             mu zazdrościł. Wowa zdawał się kroczyć prostą, wyraźną drogą i w stosunku do
             innych był prostolinijny i bezpośredni.
                 Jankewa ciągnęło do takich ludzi. On sam zawsze czuł się tak, jak gdyby
             pomiędzy nim a drugim człowiekiem stał mur. Kiedy z kimś rozmawiał, wyda-
             wało mu się, że mówi poprzez ten właśnie mur, że nie jest w stanie dosłyszeć
             tego, co najistotniejsze i że druga osoba go nie słyszy. Jedynie kiedy rozmawiał
             z matką, Joelem i Abraszką zdarzały mu się chwile duchowej bliskości. Dlatego
             też zazdrościł Wowie, który zachowywał się tak, jak gdyby między ludźmi nie było
             żadnych barier.
                 Najbardziej jednak podziwiał Wowę, kiedy ten spotykał się z ludzką dwulico-
             wością. Jankew w takich momentach czuł się zawstydzony, bezsilny i zagubiony,
             jak gdyby stracił grunt pod nogami. Wowa tymczasem bez ceremonii zrywał
             maskę z twarzy hipokryty.
                 Jankew pozwolił Wowie mówić. Spierał się z nim, przedstawiał swoje argumenty,
             w głębi ducha jednak wiedział już dobrze, że nie może czekać, aż wszystkie jego
             wątpliwości rozwiążą się i znikną. Możliwe, że nigdy do tego nie dojdzie. I nie mógł
             się jedynie przyglądać… Musiał coś zrobić. Nawet gdyby nie miało to żadnego
             wielkiego znaczenia – będzie miało znaczenie dla niego samego.
                 Pozwalał Wowie prowadzić się na wiece robotnicze. Część z nich odbywała się
             na podwórkach szuli i bejt midraszy i była pozostałością konspiracji z carskich
             czasów.                                                              197
   192   193   194   195   196   197   198   199   200   201   202