Page 191 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 191
Kiedy wysiadł w Bocianach, serce waliło mu jak młotem. Czuł na sobie oczy
całego sztetla. Wiedział, że może włożyć stare ubranie, udawać, że jego pejsy
są ukryte pod jego tradycyjnym kapeluszem i tak przejść przez miasteczko. Nie
chciał tego jednak. Cały sztetl mógł go przewiercać oczami i pokazywać palcem,
ale z matką musiał nadal rozmawiać językiem prawdy.
Był ubrany w luźny, poplamiony garnitur, który pożyczył mu Wowa Cederbojm.
Wowa był wyższy i szerszy w ramionach, dlatego Jankew musiał mocno zacisnąć
pasek spodni na żebrach, żeby nogawki nie ciągnęły się po ziemi i podwinąć
mankiety rękawów, żeby nie wyglądał, jak gdyby nie miał rąk. Na głowie miał
swoją własną, pogniecioną maciejówkę, która wyraźnie odsłaniała miejsca po
obciętych pejsach.
Kiedy wszedł do mieszkania na poddaszu, Hinda i jego siostry obróciły w jego
stronę głowy i przez dłuższą chwilę wpatrywały się w niego ze zdziwionymi minami.
Nie spodziewały się go i nie mogły uwierzyć własnym oczom. W końcu otrząsnęły
się ze zdumienia i dziewczęta przyklasnęły w ręce, krzycząc z radości, a Hinda
podbiegła do niego z wyciągniętymi ramionami.
Radość Hindy na jego widok i łagodna czułość, która rozjaśniła jej twarz – nie
były ani odrobinę mniejsze niż zwykle. Nie odezwała się ani słowem na temat
jego stroju, jak gdyby go w ogóle nie zauważyła. Jeszcze bardziej niż podczas
poprzedniej wizyty zachwycała się, jak urósł i jaki był piękny, chociaż w tym za
dużym garniturze wyglądał jak jakiś sztukmistrz, który demonstrował swoje
„cuda” – kurcząc się, a potem wyciągając ręce i stopy z rękawów i nogawek, by
zrobić się większym.
Hinda widziała oczywiście, jak wciąż jeszcze blady i wychudzony był Jankew.
Zauważyła, że jego miodowe oczy z niewyspania pokryte były siateczką czerwo-
nych żyłek. Równocześnie jednak wyczuwała w nim powiew wiosny, czuła, że
był zdrowszy niż poprzednim razem, a jego dusza była nienaruszona. W każdym
jego ruchu odkrywała siłę, nieugiętość, które wcześniej u niego tylko prze-
czuwała.
Jankew, oszołomiony lecz wdzięczny, pocałował ją, a potem dosłownie uniósł
w powietrze, jak gdyby była młodą dziewczyną, a nie jego matką. Uczucie ulgi,
że nie sprawił jej bólu swoim nowym wyglądem było tak silne, że po prostu nie
wiedział, co ze sobą począć.
Hindę bolało wprawdzie serce, mimo to wiedziała jedno – nie mogła się na
niego napatrzeć. Naturalnie ważnym było dla niej, by nosił pejsy i ubierał się
jak tradycyjny Żyd, wiedziała też jednak, że każdy człowiek nagi przychodzi na
świat i nagi z niego odchodzi. Wciąż sama siebie zapewniała, że tym co liczy się
naprawdę, nie jest to, co syn nosi na sobie, lecz to, co nosi w swoim sercu. Oczy-
wiście rozumiała, że jego nowy wygląd szedł w parze z heretyckimi poglądami,
o których mówił podczas swoich ostatnich odwiedzin. Jak bardzo jednak myliła
się wtedy, że tak z ich powodu cierpiała! Także i te jego słowa były – podobnie
jak ubranie – czymś zewnętrznym… 191