Page 189 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 189

pokolenia na następne… aż do rąk naszych rodziców… Dźwigamy na naszych
             barkach całą żydowską historię.
                 – Święty Boże skubiących pierze! – zawołał Wowa. – Dość się już nadźwigali-
             śmy historii. Teraz czas ją tworzyć! Są takie momenty w historii, tak jak i w życiu
             człowieka, kiedy konieczna jest radykalna operacja, cięcie nożem.
                 Teraz obaj – zarówno Wowa jak i Lejb – spojrzeli na Jankewa, oczekując na
             jego odpowiedź. A ten odrzekł:
                – Nie czuję tego w ten sposób… – i urwał.
                 W nocy, leżąc na swoim posłaniu rozmyślał o tym, co rzeczywiście czuje.
             Odczuwał związek z przeszłością. Czuł na sobie oddech przeszłych generacji.
             Dawały mu nadzieję na przyszłość. Teraz był pierwszym z całego szeregu pokoleń,
             który zamierzał zerwać z tradycyjnym sposobem życia, z kodeksem żydowskiego
             prawa, z przestrzeganiem micw, koszeru, z tradycyjnym ubiorem. A im dłużej o tym
             rozmyślał, tym śmielszy wydawał mu się ten krok, tym większą odpowiedzialność
             czuł na sobie.
                 Wybrał się do sztibla Wajskopa, żeby poddać się próbie. Czuł się tam jak
             w domu. Wszyscy go tam znali i traktowali z przyjaźnią. Chasydzi chętnie wda-
             wali się z nim w dysputy, a podczas świątecznych uroczystości mógł zatracić
             się razem z nimi w szalonym, chasydzkim tańcu. W sztiblu zaczęła się też jego
             niezwykła przyjaźń z Baruchem Wajskopem i tu spotykali się, by porozmawiać.
             Ich rozmowy pełne były niewypowiedzianych, przemilczanych słów i wciąż jeszcze
             nie kleiły się, jak gdyby mówili nie jeden do drugiego, tylko jeden przez drugiego,
             jakby zwracali się do kogoś, kto rozumie każdą ich aluzję.
                 Oprócz Barucha Jankew spotykał w sztiblu starego kabalistę studiującego
             Zohar. Siedział on zawsze w kącie, oderwany zupełnie od tego, co się wokół nie-
             go działo. Jankew lubił wdawać się z nim w rozmowy – czasami w towarzystwie
             Barucha, czasami sam. Wciąż ciągnęło go do kabały. Idee kabały posiadały
             nieziemską lekkość, pobudzały wyobraźnię i dodawały jej skrzydeł. Wszystkie te
             marzycielskie, niejasne myśli, które nosił zagrzebane głęboko w swoim wnętrzu,
             zaczynały rozbrzmiewać autentycznością – ożywione jakimś wersem czy choćby
             tylko kombinacją słów, liter, dźwięków. Rozmowy ze starym kabalistą odświeżały
             umysł Jankewa i pozostawiały w ustach słodki, miły smak. Podczas nich miał
             wrażenie, że godzinami przysłuchuje się jakiejś cudownej melodii.
                 Wychodząc, Jankew objął sztibel ostatnim, pożegnalnym spojrzeniem i wy-
             szeptał w duchu: „Czuję się tu jak w domu, ale i ten dom stał się dla mnie zbyt
             ciasny”.
                 W końcu zrobił to, co postanowił – obciął pejsy i w tym samym momencie
             opanowała go silna potrzeba, żeby zobaczyć się z matką. Zastanawiał się, czy
             tam, w Bocianach, odczuła w tej samej chwili to cięcie w swoim sercu. Co powie
             na jego widok? Jak przyjmie ten kielich goryczy, który jej tym razem poda?
                 Reb Zejwel Malkes nie przejął się zbytnio zmianą w wyglądzie Jankewa.
             Wszyscy jego pracownicy już dawno zaczęli ubierać się „po niemiecku”, a sam   189
   184   185   186   187   188   189   190   191   192   193   194