Page 186 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 186

Wyszła z Jankewem na podwórze i poszła z nim do stajni, gdzie Susi i Susi
           ben Susi przeżuwali owies ze swoich worków.
             – Może chcesz pojechać na krótką przejażdżkę? – zaproponowała z wahaniem
           Amusia. – Wszystko tonie wprawdzie w śniegu i błocie, ale poradzisz sobie… –
           i nachylając się do Jankewa, dodała: – Tylko będziesz musiał uważać na pijaków,
           żeby cię nie zaczepili. Znowu zaczęli warczeć na Żydów. Pospólstwo chce wolnej
           Polski… i zamiast za Germańców, bierze się za Żydów… Tylko ci, którzy myślą o tej
           sprawie poważnie, wyjechali do legionów… Ale plebs tylko warczy... i nic więcej.
              Jankew objął Susiego za kark i pogładził po pysku, po czym pożegnał się
           z Amusią.
              W drodze powrotnej do domu myślał o Wandzie. Pośród ciszy pokrytych śnie-
           giem pól nie rozbrzmiewał już jej głos. Kiedy Amusia opowiadała mu o tym, co
           wydarzyło się we wsi, wspomniała też, że Wanda urodziła chłopczyka, zmieniła
           się zupełnie i już nie śpiewała. Panująca wkoło cisza również była inna – nie było
           w niej oczekiwania na głos Wandy. Jej obraz w jego pamięci też uległ zmianie. Była
           zdarzeniem w jego życiu, które nie miało już żadnego związku z teraźniejszością.
              Nie wiedział, jak poradzić sobie ze smutkiem, który go opanował. Do tego
           odczuwał też niepokój. Czy sztetl znowu czekało nieszczęście – atak gojów,
           podczas gdy on będzie tak daleko stąd? Już tyle lat Bociany żyły z tym strasznym
           oczekiwaniem. Tak oto wzrastał – w ciągłym niepokoju… strachu… strachu przed
           bliźnim… strachu przed szajgecami, którzy go całe życie prześladowali.
              Myślał teraz o nich – o szajgecach… Ot, kilku mijało go właśnie na drodze.
           Myślał też o chłopcach z chederu… I o dzieciach z Bałut – obdartych, bladych
           najnieszczęśliwszych dzieciach świata, które jadły brud i wdychały kurz, nigdy
           nie widziały, jak dojrzewają owoce, jak obradzają pola, nie znały przestrzeni
           polnych dróg, kołysania lasów. A jednak dzieci z Bałut też potrafiły się cieszyć
           i śmiać dokładnie tak samo jak te ze wsi. Jak niewiele potrzebowało dziecko,
           żeby przywołać na twarz uśmiech, żeby być zadowolonym i wesołym! Jak proste
           były maluchy w ich bezpośredniości, ich otwartości, w ich sposobie wyrażania
           miłości.
              Co więc działo się z nimi później? Kiedy, w którym momencie, wkradał się
           do dziecięcego serca diabeł? Jak zagnieżdżały się tam zawziętość i nienawiść,
           powodując zamęt w umyśle i wykrzywiając uśmiech? Jankew nie wierzył już, że
           pobożność, przestrzeganie bożych nakazów miały tu jakieś znaczenie. Można
           być pobożnym i równocześnie pozostawać łotrem.
              Każdy człowiek, każdy bez wyjątku, zbłądził gdzieś na swojej drodze, zgubił
           prostą ścieżkę. Każdy człowiek był Adamem – pierwszym człowiekiem, upadłym,
           który utracił bożą łaskę. W życiu każdego człowieka był taki dzień, taka chwila,
           kiedy utracił niewinność i wpuścił do swojego serca węża.
             Czy nie było możliwym stworzenie świata, w którym wrodzona ciekawość
           i wesołość dziecka nie zostałaby zduszona – chociaż wzrastałoby ucząc się
    186    i zdobywając wiedzę? Kluczowym pytaniem było: jak rozsupłać ten węzeł – jak
   181   182   183   184   185   186   187   188   189   190   191