Page 179 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Chava Rosenfarb „Między miasteczkiem i Łodzią. Opowieść o miłości”.
P. 179

się, jak mógł opuścić Niebieską Górę reb Fajwla Młynarza, a także piękny, rozległy
             krajobraz wokół młyna, by żyć w tym obcym mieście jak niewolnik. Wyglądało na
             to, że Baruch Wajskop miał rację, mówiąc, że Jankew przybył tu pewnie po to,
             żeby odbyć karę, którą sam sobie wymierzył. Mimo to wiedział, że musi tu być,
             że przez to miejsce wiedzie jego droga.
                Był zadowolony, gdy musiał codziennie chodzić do pompy i targać wiadra
             wody. W Łodzi nie było kanalizacji ani wodociągów. Był wprawdzie w domu kran,
             ponieważ na strychach znajdowały się zbiorniki z wodą, które stróż każdego dnia
             napompowywał do pełna, jednak w gorące dni młodzi hultaje przemykali się
             chyłkiem na strych i kąpali w nich, więc żona reb Zejwla, zwłaszcza w czasach
             epidemii, nie chciała używać wody z kranu. Miała teraz zresztą kogoś, kto
             trudził się chodzeniem do pompy. Gdy Jankew kręcił korbą, mógł też przy okazji
             napić się zimnej, świeżej wody, umyć twarz i zmoczyć głowę. Taszczenie wiader
             z wodą przypominało mu taszczenie worków w młynie reb Fajwla, a to znowuż
             przywoływało mu na pamięć jego małego przyjaciela Abraszkę, Joela i dziewczynę
             w rozdartym kaftanie, z rudawymi warkoczami i wiankiem chabrów na głowie…
             Dziewczynę, która też była gdzieś w tym mieście.
                 I nagle Łódź zaczynała pachnieć dla niego świeżością, czystością, ukrywającą
             się gdzieś pod warstwami smrodu i brudu.
                 Kiedy zrobiło się cieplej, Jankew zachodził od czasu do czasu razem z reb
             Zejwlem Malkesem do sztibla na ulicę Piotrowską. Reb Zejwel chętnie pokazywał
             się tam w towarzystwie Jankewa. Cały sztibel był przekonany, że reb Zejwel traktuje
             obcego chłopaka jak własnego syna i wychwalano go za to pod niebiosa. Twarz
             Jankewa płonęła wtedy jak ogień, ponieważ wiedział dobrze, że dla reb Zejwla
             był jedynie użytecznym narzędziem. Jankew znosił jednak cierpliwie te chwile,
             ponieważ była to cena, którą płacił za spotkania z Baruchem Wajskopem.
                 Kiedy Baruch był w sztiblu, wyciągał Jankewa na podwórze, żeby zaczerpnąć
             świeżego powietrza. Ich rozmowy nie kleiły się. Rozmawiali pospiesznie, urywa-
             nymi zdaniami, chcąc się jak najwięcej o sobie nawzajem dowiedzieć.
                 Pewnego razu Jankew wyznał szczerze:
                – Jak dobrze, że cię spotkałem. Jakoś tak już jest w moim życiu… od początku…
             że bez choćby jednego bliskiego przyjaciela… nie mogę oddychać pełną piersią.
                 – A ja, widzisz – ostrzegł go Baruch – jestem zupełnie inny… Zupełnie. Jestem
             przyzwyczajony do tego, że jestem sam, żyję sam, chociaż zawsze otoczony
             innymi. Jeśli ktoś robi krok w moją stronę, ja robię dwa kroki w tył…
                 Jankew uśmiechnął się.
                – W moją stronę to ty przecież zrobiłeś pierwszy krok.
                Na podwórzu stały grupki młodych ludzi, którzy z rękoma założonymi do tyłu
             kiwali się i szeptali gorączkowo między sobą. Jankew zapytał…
                – Z nimi też się nie przyjaźnisz?
                 Baruch zaśmiał się sztucznym śmiechem.
                – To oni nie przyjaźnią się ze mną… Nie ufają mi i mają rację. Sam ich   179
   174   175   176   177   178   179   180   181   182   183   184